Polska suwerenność informacyjna a social media. Media (a)społecznościowe i ich rola w dyskursie publicznym. Jak uniknąć zamknięcia w bańce filtrującej?

Piotr Łuczuk

Polska suwerenność informacyjna a social media. Media (a)społecznościowe i ich rola w dyskursie publicznym. Jak uniknąć zamknięcia w bańce filtrującej?

Polska suwerenność informacyjna a social media. Media (a)społecznościowe i ich rola w dyskursie publicznym. Jak uniknąć zamknięcia w bańce filtrującej?

 

Przedmiotem niniejszego opracowania jest próba uzyskania o dpowiedzi na szereg pytań, dotyczących zakresu wolności słowa oraz ram prawnych w kontekście roli mediów społecznościowych w dyskursie publicznym. Już na wstępie należy zwrócić uwagę na swoistą dychotomię w omawianym temacie.

 

Z jednej strony oczywiste jest, iż wolność słowa jest niezbywalną wartością gwarantowaną i chronioną przez Konstytucję RP (odpowiednio są to artykuły: 14, 25, 49, 53, 54), ponadto stosowne gwarancje wolności prasy zawarto w zapisach ustawy Prawo prasowe z dnia 26 stycznia 1984 r., (odpowiednio w art. 1, 6, a w szczególności art. 43, 44), gdzie wyraźnie zwrócono uwagę na sankcje grożące za próby tłumienia lub ograniczania krytyki prasowej. Warto także nadmienić, iż omawiane zagadnienie reguluje na szczeblu międzynarodowym Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej (art. 11 - Wolność wypowiedzi i informacji)[1].

 

Z drugiej strony w polskim systemie prawnym egzekwowany jest równocześnie zapis art. 212 k.k., który reguluje sankcje karne w przypadku pomówienia i znieważenia za pomocą środków masowego komunikowania.

 

W tym miejscu chciałbym postawić tezę, zgodnie z którą na przestrzeni ostatnich lat (zwłaszcza wraz z rozwojem mediów społecznościowych i komunikacji elektronicznej) mechanizm zapobiegania nadużyciom w publikacjach medialnych, a konkretnie ewentualnym pomówieniom i zniesławieniom sam zaczął być nadużywany i wykorzystywany zarówno przeciwko poszczególnym wydawcom medialnym oraz dziennikarzom, w celu ograniczenia ich prawa do krytyki prasowej, jak i przeciwko pozostałym użytkownikom mediów społecznościowych poprzez ograniczanie zasięgów i blokowanie pewnych treści przez te podmioty udostępnianych. Wagę przedstawionej powyżej tezy dodatkowo wzmacniają uzasadnione obawy dotyczące mechanizmu bańki filtrującej i związanego z nim ryzyka pozbawienia odbiorców dostępu do informacji czy wręcz całych serwisów informacyjnych.

 

W celu dogłębnego wyjaśnienia omawianego problemu oraz próby ustalenia jego przyczyny, stawiam także następujące hipotezy badawcze:

  1. Czy możliwe jest ograniczanie debaty publicznej jedynie do kręgu opinii pozytywnych i akceptowanych przez podmiot oceniany?

  2. Czy ochrona dóbr osobistych może polegać na ograniczeniu lub wręcz uniemożliwieniu krytyki poprzez blokowanie treści i ograniczanie zasięgów poszczególnych wpisów czy wręcz całych profili w mediach społecznościowych

 

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt, że ograniczanie wolności słowa wbrew powszechnej opinii nie występuje wyłącznie w przypadku systemów autorytarnych, dyktatorskich lub totalitarnych. Zdarza się, że przejawy odbierania prawa do swobody wypowiedzi i krytyki prasowej odnotowuje się również w krajach słynących z poszanowania zasad demokracji.

 

Uprawione zatem wydaje się stwierdzenie zawarte w monografii Instytutu na rzecz kultury prawnej Ordo Iuris, na temat dekoncentracji mediów „Funkcjonowanie Rynku Medialnego w Polsce i innych wybranych Państwach Europejskich” z 2021 roku. Bernard Bałazy i Łukasz Bernaciński zwracają uwagę, że o pluralizmie mediów w znacznym stopniu przesądza ich struktura własnościowa, a co za tym idzie - nadmierna koncentracja kapitału nie sprzyja pluralizmowi. Koncentracja polega natomiast na występowaniu niewielkiej liczby podmiotów medialnych, które w wyniku przejęć mogą uzyskać pozycję dominującą w sferze kształtowania opinii publicznej. Choć autorzy opracowania swoje tezy stawiali w kontekście mediów tradycyjnych, uderzające jest to, że powyższe stwierdzenia pozostają zasadne także, a może przede wszystkim w kontekście mediów społecznościowych.

 

Mark Zuckerberg kilka lat temu stwierdził, że prywatność przestała być normą społeczną. Tłumaczył wówczas, że świadczą o tym zachowania użytkowników Facebooka, dla których ważniejsza jest komunikacja i wymiana informacji niż ochrona swojego życia prywatnego.

 

Podczas organizowanej jeszcze w grudniu 2019 roku debaty pt. „Władza algorytmów. Nasze cyfrowe portrety, które rządzą światem” zwracano uwagę, że dane na temat użytkowników, potencjalnych klientów i wyborców mają niezwykle istotną wartość dla biznesu i środowisk politycznych. Oznacza to, że praktycznie z dnia na dzień zostaliśmy sprofilowani i staliśmy się towarem. Od lat przed zagrożeniami związanymi z kapitalizmem inwigilacji ostrzega prof. Harvardu Shoshana Zuboff. Problem polega na tym, że często jako użytkownicy mediów społecznościowych nie jesteśmy nawet świadomi istnienia tego zagrożenia. W znacznym stopniu jest to zasługa bańki filtrującej. Dzięki niej dystopijna wizja rodem z „Matrixa” jest nam dziś tak przerażająco bliska. A największy problem jest taki, że większość z nas tak jak jeden z bohaterów tego słynnego filmu wyznaje zasadę zgodnie z którą „niewiedza to błogosławieństwo”.

 

Niniejsza analiza składa się z czterech głównych bloków poświęconych największym wyzwaniom i zagrożeniom związanym z ewolucją nowych form komunikowania, ze szczególnym uwzględnieniem roli mediów społecznościowych na rynku medialnym i ich znaczenia w debacie publicznej.

 

W części pierwszej omówiony został aspekt rozwoju mediów społecznościowych i ich potencjału w kontekście komunikacji cyfrowej. W tym miejscu analizie poddana jest również podatność mediów społecznościowych na wykorzystanie w celach propagandowych i dezinformacyjnych. Szczególną uwagę poświęcono również doktrynie prawa w kontekście praktyk karania za publikowanie niewygodnych faktów i wyrażania negatywnych opinii poprzez ograniczanie zasięgów i blokowanie kont w mediach społecznościowych.

 

Część druga analizy poświęcona jest kwestii cenzury prewencyjnej z uwzględnieniem skali zagrożenia na wybranych przykładach z Polski i USA, które były szeroko komentowane w polskiej przestrzeni publicznej.

 

W części trzeciej zwrócono uwagę na zagrożenia związane z wykorzystaniem mediów społecznościowych w celach propagandowych. Na przykładzie siły rażenia fake newsów, i mechanizmów działania bańki filtrującej opracowany został model kampanii dezinformacyjnej wymierzonej w użytkowników mediów społecznościowych.

 

Część czwarta analizy odwołuje się do wizji kapitalizmu inwigilacji i wykorzystania potencjału mediów społecznościowych w kampaniach wyborczych. Należy jednak w tym miejscu zwrócić uwagę, że poza oczywistymi aspektami użycia mechanizmów kreowania wizerunku w social mediach, szczególną uwagę zwrócono na zagrożenie związane z efektem tzw. programowania wyborcy.

 

Nie ulega wątpliwości, że w kontekście wolności słowa i roli mediów w debacie publicznej spore znaczenie ma każdorazowa publikacja raportu Reporterów Bez Granic. Analiza ostatnich raportów tej organizacji z pewnością nie napawa optymizmem. Drastycznie spadły tam bowiem wskaźniki wolności słowa w przypadku wielu demokratycznych krajów, w tym również w przypadku Polski i polskich mediów.

 

Wraz z publikacją raportu część komentatorów straszy zagrożeniami dla wolności słowa, inni natomiast bagatelizują jego znaczenie przekonując, że ma on charakter polityczny i nie jest miarodajny. Trzeba jednak przyznać, że nie można tak przejść obok tego raportu obojętnie, ponieważ jest to dokument o dużym znaczeniu w świecie, bardzo często przywoływany, cytowany, prestiżowy. Oczywiste jest, że każdorazowo pojawienie się takiego raportu należy odnotować i brać pod uwagę płynące z niego wnioski. Niestety, analiza pojawiających się tam przykładów skłania do refleksji, na ile raport ten jest kompletny i na ile wskazuje rzeczywiste zagrożenia dla wolności słowa. I w tym miejscu należy z całą mocą podkreślić, że jest z tym spory problem. Z jednej strony – są wskazane pewne kwestie, dotyczące na przykład domniemanych bądź rzeczywistych nadużyć władz poszczególnych państw wobec mediów, gdzie zdaniem organizacji są jakieś niepokojące zjawiska, z drugiej strony są zjawiska, których w ogóle raport nie zauważa. Na przykład rzeczą całkowicie zmarginalizowaną jest chociażby cenzura – coraz wyraźniejsza na przestrzeni ostatnich lat – mediów i poglądów konserwatywnych. Ten trend – cenzurowanie konserwatywnych treści – ma charakter globalny. Przykład cyfrowych gigantów, którzy wykluczają profile, czy nawet komunikatory o rzekomo „niesłusznych” (czytaj konserwatywnych) poglądach, jest dość oczywisty, tymczasem raport Reporterów Bez Granic tego w ogóle nie uwzględnia. I nie chodzi tu tylko o kwestie takie, jak zablokowanie twitterowego profilu Donalda Trumpa, gdzie rzecz stała się głośna, ponieważ dotyczyła prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mamy bowiem do czynienia z takimi sytuacjami, jak na przykład wyrzucenie z serialu Disneya aktorki Giny Carano, która grała w bijącym rekordy popularności „The Mandalorian” osadzonym w realiach uniwersum „Star Wars”. Została wyrzucona z obsady serialu za poglądy. Co warte podkreślenia – za poglądy wyrażone w ironiczny sposób na profilu aktorki w mediach społecznościowych. Internauci z treści wpisu wywnioskowali, że aktorka krytykuje i wyśmiewa środowiska LGBT - w konsekwencji całej medialnej nagonki, na liście płac Disneya na kolejny sezon serialu Gina Carano już się nie znalazła.

 

Cała ta sprawa, choć z pozoru dotyczy bardziej branży filmowej, ostatecznie bardzo wiążę się z mediami, ponieważ mamy do czynienia z przykładem nawet czegoś bardziej radykalnego, niż cenzura - za słowa w mediach społecznościowych aktor traci pracę.

 

Tego typu przykłady można mnożyć. Część z nich zostanie omówiona bardziej szczegółowo w dalszej części analizy. W tym miejscu warto jednak wspomnieć jeszcze o innym drastycznym przykładzie ograniczania swobody wypowiedzi na skalę globalną. Chodzi o zablokowanie komunikatora Parler – komunikatora o charakterze konserwatywnym i skupiającym wokół siebie użytkowników o konserwatywnych poglądach. W tym przypadku już sam mechanizm był bardzo kontrowersyjny – konserwatywny komunikator zyskiwał coraz większą popularność, nagle został zablokowany. W zasadzie z dnia na dzień uniemożliwiono jego pobieranie z największych platform z oprogramowaniem. Mówimy tu o zasięgu globalnym, ale podobne rzeczy miały miejsce przecież też w Polsce, było ich bardzo wiele, jak choćby usunięcie odcinka programu „Wierzę” Pawła Lisickiego poświęconego „nauce Kościoła w kontekście ideologii LGBT”. Zdaniem serwisu odcinek redaktora naczelnego „Tygodnika do Rzeczy” miał szerzyć mowę nienawiści. Serwis Press.pl relacjonował następnie, że YouTube uznał odcinek za szerzący mowę nienawiści. Było to pierwsze ostrzeżenie, które skutkuje blokadą publikacji nowych treści (w tym relacji i transmisji) na tydzień. Nie był to odosobniony przypadek. Tego typu sytuacji - blokowania konserwatywnych treści - jest w ostatnich latach bardzo wiele. To spore zagrożenie dla rynku medialnego na świecie i w Polsce. Duży problem dla wolności słowa.

 

Czwarta władza w ręce ludu?

 

W celu pełnego zrozumienia skali omawianego zjawiska, warto przyjrzeć się badaniom dotyczącym dostępu do internetu w Polsce. Ze statystyk Eurobarometru wynika, że jeszcze w 2011 roku dostęp do sieci miało zaledwie 59% gospodarstw domowych na terenie kraju, a posiadaniem konta na Facebooku mogło się pochwalić jedynie 5,5 mln Polaków. Co niezwykle intrygujące, przez zaledwie sześć lat dane te uległy radykalnej zmianie, a dziś wyglądają jeszcze inaczej. Już w 2017 roku szacowano, że dostęp do internetu ma nawet 80% gospodarstw domowych na terenie całego kraju. Dziś eksperci są zgodni, że szacunkowa liczba internautów w Polsce przekroczyła już barierę 30 mln osób. Równie powszechny jest już dostęp do mediów społecznościowych – głównie Twittera i Facebooka, choć warto zaznaczyć, że na przestrzeni ostatnich pięciu lat znacząco zyskują inne komunikatory takie jak Instagram czy TikTok. Poza wieloma niezaprzeczalnymi korzyściami taki stan rzeczy wiąże się jednak również ze sporym zagrożeniem. Grupa ponad 30 mln polskich internautów stanowi dość łatwy cel dla specjalistów od propagandy. Począwszy od reklamy i marketingu, przez medialną dezinformację, aż po świat wielkiej polityki… Internauci praktycznie codziennie narażeni są na różne formy manipulacji.

 

To oczywiste, że media społecznościowe do rozwoju i utrzymania swojej pozycji na rynku potrzebuje użytkowników. Czym byłby serwis społecznościowy bez społeczności? Warto zastanowić się choć przez chwilę, jaki byłby wynik prostego eksperymentu myślkowego: test odporności na social media. Osoby posiadające masz konto w mediach społecznościowych mogą w prosty sposób sprawdzić, jak długo są w stanie wytrzymać bez sprawdzania nowych powiadomień, wiadomości i wpisów w newsfeedzie. Im dłużej będzie trwał eksperyment, tym lepiej. Gdy w końcu użytkownik ulegnie pokusie i zajrzy na społecznościowe profile, warto zanotować wynik - ile czasu udało się spędzić z dala od mediów społecznościowych. Minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące… dalej raczej nie trzeba wyliczać, bowiem wytrzymanie tak długo bez społecznościowego contentu (treści) należałoby chyba wpisać do księgi rekordów Guinnesa. Wyniki eksperymentu myślowego warto skorelować z twardymi danymi płynącymi z raportów na temat uzależnień od smartfonów i internetu. Z raportów tych płyną spójne wnioski: problem uzależnienia od telefonów komórkowych czy internetu dotyka coraz większą grupę ludzi na całym świecie.

 

Obecnie już 69 proc. rodziców oraz 78 proc. nastolatków przynajmniej raz na godzinę sięga po swój telefon. Wraz z rozwojem technologii, przychodzą także nowe rodzaje uzależnień. Jednym z nich może być uzależnienie od przebywania w wirtualnej rzeczywistości.

 

Z raportu Common Sense Media publikowanego w 2018 roku wynika, że blisko trzy czwarte młodych ludzi czuło nieodpartą potrzebę szybkiej odpowiedzi na wiadomość tekstową czy powiadomienia na portalach społecznościowych. 2/3 rodziców uważa, że ich dzieci spędzają zbyt dużo czasu przed ekranami smartfonów, co często jest także powodem do kłótni pomiędzy nastolatkami a ich rodzicami. Połowa amerykańskich nastolatków czuje, że jest uzależniona od urządzeń mobilnych. 69 proc. rodziców oraz 78 proc. nastolatków przynajmniej raz na godzinę sięga po swój telefon. Tego typu uzależnienie powiązane jest ze strachem, który zyskał już swoją nazwę. Nomofobia to lęk przed niemożliwością skorzystania z telefonu komórkowego.

 

Skalę tego zjawiska znacząco nasiliła pandemia koronawirusa. Według najnowszych badań tzw. cyfrowe dzieci śpią coraz krócej przez FOMO (fear of missing out) – lęk przed tym, że coś ominie je, gdy nie będą przewijać palcem ekranu smartfona… Specjaliści ds. uzależnień biją na alarm i przekonują, że smartfony, tablety i komputery mogą działać jak narkotyk.

 

W czasie pandemii osób uzależnionych zaczęło gwałtownie przybywać. Trend nadal się nasila. Najbardziej niepokoją statystyki dotyczące uzależnień w grupie dzieci i młodzieży. Najmłodsi pacjenci z silnym syndromem tzw. głodu mają nawet 12-13 lat. Specjalistów psychoterapii uzależnień szczególnie niepokoi istna plaga uzależnień od smartfona.

 

Z opisanym wyżej zjawiskiem wiąże się jednak jeszcze jeden aspekt. Tak silny poziom zależności od przeglądania treści publikowanych w internecie, a zwłaszcza w social mediach powinien prowadzić do refleksji na temat roli mediów społecznościowych we współczesnym świecie, a także ich roli w krajowym systemie medialnym. Dziś nie ulega już wątpliwości, że to właśnie media społecznościowe stały się kluczowymi platformami społecznego zaangażowania, a zarazem pełnią już nawet rolę kluczowych kanałów informacyjnych. Praktycznie każda szanująca się redakcja w kraju i na świecie ma woje profile w największych serwisach społecznościowych. Z kolei grono młodych-dorosłych na przestrzeni ostatniej dekady porzuciło konsumpcję mediów z tradycyjnych kanałów komunikowania właśnie na rzecz social mediów. To właśnie media społecznościowe stały się kanałami informacyjnymi pierwszego wyboru z powodzeniem zastępując radio, telewizję, prasę tradycyjną, a niekiedy nawet serwisy internetowe. Ponadto to właśnie media społecznościowe są obecnie podstawowym rodzajem mediów, wpływających na kształtowanie świadomości politycznej i tożsamości wielu młodych ludzi na całym świecie. W wielu krajach serwisy takie jak Facebook czy Twitter zmonopolizowały cały segment życia publicznego. W trakcie prowadzonego na uniwersytecie w Oxfrordzie w 2018 badania wykazano, że w większości krajów, w czasie wyborów, to właśnie media społecznościowe są głównym kanałem wymiany informacji na temat poglądów politycznych. Jednocześnie wykazano, że media społecznościowe są powszechnie wykorzystywane jako narzędzie manipulacji opinią publiczną, choć dzieje się tak na różne sposoby. Na przykład w krajach pod rządami autorytarnymi media społecznościowe stanowią podstawowy środek kontroli społecznej. Natomiast w demokracjach media społecznościowe są najczęściej wykorzystywane do rozprzestrzeniania informacji, w tym propagandy i oddziaływania na konkretne segmenty społeczeństwa.

 

Najbardziej szokujące dane na ten temat dotyczą działań propagandowych wymierzonych przeciwko Ukrainie i Polsce. Okazuje się bowiem, że analiza mediów społecznościowych na Ukrainie potwierdza prowadzenie jednej z najbardziej zaawansowanych operacji propagandowych na całym świecie. Na przestrzeni lat 2015-2017 prowadzono tam liczne kampanie dezinformacyjne i propagandowe przeciwko obywatelom Ukrainy za pośrednictwem portali społecznościowych VKontkte, Facebook oraz Twitter. Co ciekawe na pierwsze przypadki kampanii dezinformacyjnych natrafiono w tym kraju już na początku lat 2000. Naukowcy z Oxfordu wykazali również, że niektóre rządy kierują bezpośrednimi akcjami propagandowymi i dezinformacyjnymi w internecie, które skierowane są nie tylko do własnej ludności, lecz również wymierzone są przeciwko obywatelom innych krajów. Na przykład kampanie realizowane przez Chińczyków skierowane były w dużej mierze na podmioty polityczne na Tajwanie, a kampanie prowadzone przez Rosję wymierzone były w podmioty polityczne w Polsce i na Ukrainie. Praktycznie od 2016 roku Polska jest celem prowadzonej nieprzerwanie operacji dezinformacyjnej, która uległa znacznemu nasileniu wraz z inwazją Rosji na Ukrainę 24 lutego 2022 roku.

 

Wróćmy jednak do mediów społecznościowych i prześledźmy proces pozyskiwania zasięgów i przejmowania sporej części rynku medialnego.

 

Wraz ze swoim pojawieniem się na rynku Facebook, Twitter, a wcześniej także komunikator Gadu-Gadu czy serwis Nasza Klasa, oferowały użytkownikom praktycznie nieograniczone możliwości aktywnego funkcjonowania w cyberprzestrzeni. To właśnie media społecznościowe dają nam możliwość błyskawicznego kontaktu z osobami oddalonymi o setki tysięcy kilometrów, co doceniliśmy szczególnie zwłaszcza w czasie pandemii. Media społecznościowe są wręcz wszechobecne, na każdym kroku potwierdzając teorię Marshalla McLuhana o funkcjonowaniu globalnej wioski. Ten medal ma jednak dwie strony. Wystarczyło kilkanaście lat od uruchomienia pierwszych platform tego typu o zasięgu globalnym, abyśmy przestali wyobrażać sobie życie bez dostępu do wszelkiej maści „społecznościówek”. Okazuje się, że jest to dopiero początek problemów…

 

W 2021 roku doszło jednak do przełomu. Powszechnie zaczęto mówić o stosowaniu przez media społecznościowe cenzury. Ujawniono blokowanie różnego rodzaju treści na wielką skalę, ale to jeszcze nie wszystko. Na własne życzenie użytkownicy mediów społecznościowych dali się zamknąć w bańce filtrującej (ang. filter buble), której mechanizm dość dosadnie ukazuje film „Social dillema” dostępny jeszcze w serwisach streamingowych. Poprzez zastosowanie swego rodzaju cenzury prewencyjnej użytkownik końcowy widzi jedynie to, co pozwalają mu zobaczyć algorytmy. Sen o wolnym internecie i swobodnym, nieograniczonym dostępie do danych i informacji na naszych oczach przerodził się w istny koszmar, przy którym wizja Orwella z „roku 1984” to niemalże namacalna już rzeczywistość.

 

Na łamach tygodnika „Gazeta Polska” Piotr Grochmalski zwracał uwagę, że dzień, w którym szef prywatnej firmy Facebook zablokował na swojej platformie prezydenta największego państwa świata, człowieka, który ma dostęp do kodów startowych arsenału atomowego, zamyka pewną epokę w historii demokracji. Zdaniem publicysty jest to dowód globalnej mocy grupy GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple i Microsoft), która podzieliła między siebie wpływy w zachodnim świecie.

 

Trudno się z nim nie zgodzić, mając świadomość, że skupione wokół grupy GAFAM podmioty dysponują zasobami finansowymi większymi niż PKB wielu dobrze rozwiniętych krajów. Grochmalski mówi wprost o istnieniu cyberimperium i wskazuje również na jego alter-ego w postaci grupy BATX (Baidu, Alibaba, Tencent, Xiaomi), pozostającej pod wpływem Chińskiej Republiki Ludowej. To właśnie między tymi podmiotami toczy się na naszych oczach bój o przyszłość internetu, którego echa obserwujemy praktycznie w każdej sferze naszego życia

 

Trzeba mieć świadomość, że gra toczy się o dużą stawkę. Nie chodzi tylko o wpływy, lecz także o dostęp do danych, dający przewagę praktycznie na każdym froncie m.in. w biznesie, marketingu, polityce, a nawet w czasie prowadzenia działań wojennych opartych o doktrynę wojny hybrydowej.

 

Faktem jest, że skala naszej zależności od mediów społecznościowych jest dziś ogromna. To one wypełniają nam wolny czas, oferują różnego rodzaju gry, filmy lub muzykę, a także dają nieograniczony dostęp do informacji (co wykorzystuje się również w wojnie informacyjnej, w celach kampanii dezinformacji). Rok do roku znacząco wzrasta odsetek osób pozyskujących informacje o otaczającym świecie właśnie z Facebooka, Twittera oraz Instagrama. Nie jest zatem żadnym zaskoczeniem, że tak ogromny potencjał wykorzystano, jako narzędzie promocji. Dziś nie trzeba już płacić za ogłoszenia w prasie, dzwonić do znajomych czy wysyłać setki e-maili. Użytkownicy mają wszystko dosłownie na wyciągnięcie ręki, dostępne za pomocą kilku kliknięć. Nie chodzi tu tylko o promocję marek i konkretnych produktów, lecz także (a może przede wszystkim) lansowanie w ten sposób całego pakietu wzorców zachowań i promocję konkretnego światopoglądu.

 

Przy okazji docieramy do dość istotnej kwestii. Dziś Facebook i Twitter wydają się nie być zbyt interesujące dla najmłodszych użytkowników. Częściej korzystają oni z Instagrama i TikToka, a za kilka lat będą korzystać z zupełnie nowych komunikatorów czy serwisów opartych o ideę metawersym. Zasadne jest zatem pytanie, którą stronę w ogóle pójdzie świat mediów społecznościowych.

 

Nie ulega wątpliwości, że Facebook i Twitter dla sporej części młodych użytkowników są już portalami nieatrakcyjnymi czy wręcz „dziaderskimi”. Co więcej, tak samo passe staje się już Instagram. Zwróćmy uwagę na średnią wieku najbardziej wpływowych instagramerów – zauważymy, że influencerzy reprezentujący młodsze pokolenie użytkowników społecznościówek coraz częściej wybierają konkurencję w postaci TikToka. W dłuższej perspektywie jednak te trendy trudno jest przewidzieć, bo widać, że Mark Zuckerberg próbował lansować swoje Metawersum, jako przyszłość mediów społecznościowych… Co z tego wyjdzie? Czas pokaże.

 

Coraz częściej słyszymy też o propozycji wprowadzaniu odpłatnego korzystania z Twittera czy mediów społecznościowych w ogóle. Przy wszystkich głosach krytyki tego pomysłu, trudno jest ryzykować postawienie tezy, że to się nie uda. Kilkanaście lat temu, gdyby ktoś nam powiedział, że będą platformy streamingowe, w których będziemy oglądać filmy, seriale itd. i będziemy za to płacić abonament, to pewnie wielu z nas by w to nie uwierzyło. A jednak – są aplikacje typu Netflix, za które ludzie chcą płacić – kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Często nie poprzestajemy tylko na jednym serwisie, bo żeby być na bieżąco z nowościami potrzebujemy już co najmniej 3-4 abonamentów.

 

Coraz więcej gazet zamyka treści w internecie, a robią to też portale internetowe, ostatnio np. robi to Onet czy nawet „The New York Times” - coraz częściej promując tak zwany „content premium”, czyli materiały płatne, dostępne po wykupieniu stosownego abonamentu. Z mediami społecznościowymi jest podobnie. Chociaż dzisiaj nikt nie wyobraża sobie, że możemy płacić za Facebooka czy Twittera. Nie przesądzałbym, że za 5-10 lat nie będzie to już nasza codzienność. Tak jak stało się z serwisami streamingowymi. W przypadku mediów społecznościowych z pewnością właściciele poszczególnych serwisów oglądają się na siebie nawzajem. Nikt nie chce zbyt wcześnie wychodzić przed szereg. Jednak należy przypuszczać, że raczej prędzej, niż później ktoś zdecyduje się na taki krok i te płatności po prostu wprowadzi.

 

Obserwując wzrost znaczenia mediów społecznościowych na rynku medialnym warto zastanowić się, jak respektowane są w tym środowisku podstawowe normy przyjęte w mediach tradycyjnych na całym świecie. Zasadne zdaje się pytanie, czy w mediach społecznościowych panuje poszanowanie dla wolności słowa i nieskrępowanego wyrażania własnych opinii.

 

Media społecznościowe, które czerpały z doświadczeń wypracowanych na forach internetowych, w swoim założeniu miały być miejscem nieskrępowanej wymiany myśli i poglądów. Z czasem okazało się jednak, że nie wszystkie myśli i nie wszystkie poglądy są tam mile widziane. Opracowano zatem regulaminy, których naruszenie lub nawet podejrzenie naruszenia, w konsekwencji prowadzi do usunięcia lub zablokowania poszczególnych treści.

 

Warto zatem spróbować znaleźć odpowiedź na pytanie: Czy w doktrynie prawa w demokratycznym państwie mieszczą się praktyki karania za mówienie niewygodnych faktów i wyrażania negatywnych opinii?

 

W celu odpowiedzi na to postawione wyżej pytanie odwołam się do wybranego orzecznictwa m.in. Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnegio oraz Sądów Apelacyjnych na terenie RP w zakresie omawianego tematu:

 

  1. „Przepis art. 10 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności gwarantujący prawo do swobodnej wypowiedzi, jest w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka traktowany jako dający swobodę wszelkim rodzajom wypowiedzi wyrażających opinie i idee lub informacje, niezależnie od ich treści oraz podmiotu wypowiadającego się. Podnosi się przy tym, że głównymi aspektami tej swobody jest wolność prasy, stanowiąca warunek publicznej krytyki, jako swobodny element skutecznej demokracji. Stąd też orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka przyjmuje, iż swoboda dziennikarska obejmuje też możliwość posłużenia się przesadą, a nawet prowokacją”

[Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 02.06.2003 sygn. akt III KK 161/03]

 

  1. „Dążenie do pełnego naprawienia krzywdy moralnej – tak dalece jak to jest możliwe – daje wyraz art. 24 k.c. Z tym jednak, że krzywdę moralną – szkodę niemajątkową naprawia się w polskim systemie prawa zgodnie z przyjętym stanowiskiem przede wszystkim poprzez środki ochrony niemajątkowej ukierunkowane na usunięcie skutków wyrządzonej czynem bezprawnym krzywdy”.

[Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z dnia 7 lutego 2005 roku (SK 49/03)]

 

  1. „Ocena, czy nastąpiło naruszenie dobra osobistego, nie może być dokonana według miary indywidualnej wrażliwości osoby, która czuje się dotknięta zachowaniem innej osoby”.

[Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 5 kwietnia 2002r., II CKN 953/00, LEX nr 55098]

 

  1. „Ocena, czy cześć człowieka została zagrożona bądź naruszona, musi być dokonana przy stosowaniu kryteriów obiektywnych. Istotne jest bowiem nie subiektywne odczucie osoby żądającej ochrony prawnej, ale obiektywna reakcja opinii publicznej”.

[Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 26 października 2001r., V CKN 195/01, LEX nr 53107]

 

  1. „O dokonaniu naruszenia dobra osobistego decyduje obiektywna ocena konkretnych okoliczności, nie zaś subiektywne odczucie osoby zainteresowanej”.

[Wyrok Sądu Apelacyjnego w Łodzi z dnia 28 sierpnia 1996 roku, I ACr 341/96, OSA    1997/7-8/43]

 

  1. „Jednym z niezwykle ważnych czynników […] jest rozróżnienie pomiędzy stwierdzeniem faktów a sądami wartościującymi. Podczas gdy istnienie pewnych faktów może być udowodnione, sądy wartościujące nie podlegają udowodnieniu. Wymóg udowodnienia sądu wartościującego jest niemożliwy do spełnienia i narusza sam w sobie wolność wyrażania opinii, która jest fundamentalną częścią prawa chronionego artykułem 10. Jednak, nawet jeśli stwierdzenie jest równoznaczne z sądem wartościującym, proporcjonalność ingerencji może zależeć od tego czy istnieje wystarczająca podstawa faktyczna dla zakwestionowanego stwierdzenia, albowiem nawet sąd wartościujący nie poparty podstawą faktyczną może być nadużyciem (sprawa Turhan p. Turcji, skarga nr 48176/99; sprawa Jeruzalem p. Austrii, skarga nr 26958/95)” (orzeczenie ETPCz w sprawie Dąbrowski p. Polska, skarga nr 18235/02).

[Wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie Dąbrowski p. Polska, Skarga nr 18235/02.]

 

  1. „Za bezprawne, w rozumieniu art. 24 § 1 k.c., nie może być uznane opublikowanie materiału prasowego naruszającego dobra osobiste, gdy okaże się, że zawiera on informacje nieprawdziwe, jeżeli dziennikarz, działając w obronie uzasadnionego interesu społecznego, zachował szczególną staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystaniu tego materiału. Bezprawnym bowiem nie jest działanie wypełniające obowiązki nałożone przez ustawę. Działanie dziennikarza, które nie jest bezprawne, nie może zaś powodować jego odpowiedzialności za naruszenie dóbr osobistych (art. 24 k.c.)”

[Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 14 maja 2003 roku, I CKN 463/01, opubl. Orzecznictwo Sądów Powszechnych, 2004/2/22.l.]

 

  1. „Wykazanie przez dziennikarza, że przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych działał w obronie społecznie uzasadnionego interesu oraz wypełnił obowiązek zachowania szczególnej staranności i rzetelności, uchyla bezprawność działania dziennikarza.”

[Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 18 lutego 2005 r., sygn. akt III CZP 53/04]

 

  1. „dziennikarz ma prawo do prezentacji zjawisk ocenianych jako naganne, może też wyrażać związane z tym negatywne oceny.”

[Wyrok Sądu Najwyższego z 12 stycznia 2005 roku, sygn. akt  I CK 346/0 M.Prawn. 2005/3/132]

 

  1. „Swoboda wypowiedzi jest jednym z filarów demokratycznego społeczeństwa, podstawą jego rozwoju i warunkiem samorealizacji jednostki. Z zastrzeżeniem treści ust. 2 art. 1, nie może ona ograniczać się do informacji i poglądów, które są odbierane przychylnie albo postrzegane jako nieszkodliwe lub obojętne, lecz odnosi się w równym stopniu do takich które obrażają, oburzają lub wprowadzają niepokój w państwie albo w jakiejś części społeczeństwa. Takie są wymagania pluralizmu i tolerancji, bez których demokracja nie istnieje. Jak wynika z art. 10 swoboda jest ograniczona wyjątkami, które muszą być jednak ściśle interpretowane, a potrzeba wszelkich ograniczeń przekonująco ustalona”.

[Janowski przeciwko Polsce – orzeczenie z dnia 21 stycznia 1999 roku, Wielka Izba, raport Europejskiej Komisji Praw Człowieka z dnia 3 grudnia 1997 roku, skarga nr 25716/94]

 

  1. Odnosząc się do warunków sine qua non ograniczeń wolności wyrażania opinii Europejski Trybunał Praw Człowieka stwierdza kategorycznie, że muszą być interpretowane wąsko i zgodnie z kryteriami zawartymi w art. 10 ust. 2 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Co do zasady „konieczność” ograniczenia wolności do wyrażania opinii musi być wykazana w sposób przekonywujący. Zastosowanie sankcji musi być niezbędne i uzasadnione istnieniem pilnej społecznej potrzeby.  Interwencja władz krajowych musi być proporcjonalna do zakładanego uzasadnionego celu, a powody podawane przez władze krajowe w uzasadnieniu muszą być istotne odpowiednie i wystarczające. Poza tym, jakiekolwiek ograniczenie wymaga szczególnego rozważenia stosownych faktów oraz prawidłowej oceny charakteru i dotkliwości tych ograniczeń.

[wyroki z dnia 23 września 1998r. Lehideux i Isorni v. Francja; z dnia 27 maja 2003r. Skałka v. Polska; z dnia 27 lutego 2001r. Jerusalem v. Austria; z dnia 3 października 2000r. Du Roy i Malaurie v. Francja, z dnia 26 listopada 1991r. w sprawie Observer i Guardian v. Wielka Brytania, z dnia 21 stycznia 1999r. w sprawie Fressoz i Roire v. Francja, z dnia 25 listopada 1999r. w sprawie Nilsen i Johnsen v. Norwegia, z dnia 11 stycznia 2000r.  w sprawie News Verlags GmbH & Co KG v. Austria, z dnia 16 marca 2000r. w sprawie Özgür Gündem v. Turcja, z dnia 2 maja 2000r. w sprawie Bergens Tidende i inni v. Norwegia, z dnia 6 marca 2001r. w sprawie Bernard Connolly v. Komisja Wspólnot Europejskich].            

 

Podsumowanie:

 

Przytoczone wyżej orzecznictwo w sposób jednoznaczny dowodzi, że w doktrynie prawa w demokratycznym państwie nie mieszczą się praktyki karania za mówienie niewygodnych faktów i wyrażania negatywnych opinii. W wyrokach znajdujemy także potwierdzenie tezy, iż dziennikarz ma prawo do prezentacji zjawisk ocenianych jako naganne, może też wyrażać związane z tym negatywne oceny. Ponadto wymóg udowodnienia sądu wartościującego jest niemożliwy do spełnienia i zgodnie z przedmiotowym orzecznictwem narusza sam w sobie wolność wyrażania opinii, która jest fundamentalną częścią prawa.

 

Zasadne wydaje się w tym miejscu ustalenie roli, jaką pełni w procesie komunikacji użytkownik mediów społecznościowych. Oczywiste jest, że może nim być zarówno osoba publiczna, jak i prywatna. Nadawcą treści może być polityk, dziennikarz, czy tytuł prasowy, lecz również nie będący pracownikiem mediów ani nie pełniący żadnych publicznych funkcji statystyczny Kowalski. Nie zmienia to faktu, że użytkownik mediów społecznościowych publikując w nich ogólnodostępne treści staje się nadawcą i pełni w procesie komunikacji istotną funkcję. Czy zatem w przypadku mediów społecznościowych mają zastosowanie podstawowe przepisy gwarantujące wolność słowa i swobodę wypowiedzi?

 

Stwierdzić trzeba, że w tej kwestii na przestrzeni lat zaobserwowano wiele naruszeń. Jednym z najpoważniejszych wyzwań w tym zakresie jest cenzura.

 

Widmo cenzury prewencyjnej

 

W ostatnim czasie głośno zrobiło się o cenzurze na Facebooku.

 

W 2017 roku, po zgłoszeniach ze strony Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, portal społecznościowy Facebook zablokował około 350 profili, m.in. o charakterze prawicowym, patriotycznym, konserwatywnym, historycznym i narodowym.

 

„Pracownicy i wolontariusze Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych przeprowadzili w czasie weekendu szeroko zakrojoną akcję usuwania stron, które publikowały treści o charakterze rasistowskim, homofobicznym i islamofobicznym. Łącznie zgłosiliśmy ponad 2 tys. stron organizacji neofaszystowskich, skrajnie prawicowych i antyislamskich. W wyniku tych działań ponad 300 profili zostało zablokowanych i usuniętych” – czytamy w komunikacie.

 

Blokada konta na Facebooku dotknęła również Konfederację, a także wiele innych konserwatywnych facebookowych profili.

 

Po zlikwidowaniu głównego profilu, politycy partii założyli drugie konto w serwisie. Tym razem nie odnosiło się ono do całego ugrupowania politycznego, ale konfederackiego koła poselskiego, które w swoich szeregach posiada 11 parlamentarzystów w bieżącej kadencji Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej. Jednocześnie zaznaczono, iż kontynuowane będą starania dotyczące odzyskania pierwotnego profilu. Także to konto zostało następnie zablokowane.

 

Z kolei w grudniu 2022 roku facebookowy profil Radia Maryja odblokowano po wcześniejszej bezzasadnej blokadzie. Toruńska rozgłośnia poinformowała, że w wyniku blokady konta nie było możliwe publikowanie żadnych postów na profilu. Administratorom konta nie podano żadnych merytorycznych przesłanek ku zablokowaniu konta. Kierownictwo stacji przypomina, że decyzja Facebooka nastąpiła w przededniu 31. rocznicy powstania rozgłośni.

 

Odnosząc się do tej sytuacji dr Jolanta Hajdasz, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, wskazywała na antenie Radia Maryja, że działania społecznościowego giganta noszą znamiona nadużycia.

 

„To skandaliczne nadużycie pozycji, jaką mają media społecznościowe na całym świecie. Bardzo często dotyczy to Facebooka, który z niewiadomych przyczyn znienacka blokuje w Polsce konta tradycyjnych mediów czy osób o konserwatywnym, prawicowym lub katolickim profilu. Często mam z tym do czynienia w Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jedyne co możemy zrobić, to publicznie przeciw temu protestować. Po jakimś czasie znienacka udaje się doprowadzić do odblokowania konta”.

- zwróciła uwagę dr Jolanta Hajdasz.

 

Tymczasem uważny obserwator życia publicznego bez trudu dostrzeże, że od lat Facebook skręca ostro w lewo, tyle że teraz nie ma już mowy o delikatnej zmianie kursu. Czy blokada konta Konfederacji lub Radia Maryja na Facebooku była zaskoczeniem? Nie była! Podobnie, jak nie była nim blokada, a w konsekwencji trwałe usunięcie konta urzędującego jeszcze wtedy prezydenta USA Donalda Trumpa. Zgoda, może i zniknięcie wspomnianych profili było nagłe, jednak trudno jest mówić o jakimkolwiek zaskoczeniu obserwując politykę społecznościowego giganta na przestrzeni ostatnich lat. O cenzurze na Facebooku powiedziano i napisano naprawdę sporo, jednak w tej kwestii istotne jest w zasadzie nawet nie to, dlaczego Facebook cenzuruje treści, lecz to, jak daleko będzie w stanie się jeszcze posunąć.

 

Nie ulega wątpliwości, że jednym z największych zagrożeń dla wolności słowa i nieskrępowanej działalności mediów jest właśnie cenzura w jej klasycznym rozumieniu. U jej podstaw leży kontrolowanie informacji i eliminacja określonych treści z obiegu. Skutkiem tego typu działań jest ograniczenie wolności rozpowszechniania i pozyskiwania informacji, lecz jednocześnie ograniczenie wolności publicznego wyrażania myśli i poglądów.

 

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na dwa aspekty – jednym z nich jest sam moment dokonywania aktu cenzury, drugim natomiast jest źródło działań cenzorów.

 

Biorąc pod uwagę czas dokonywania cenzury wyróżniamy następujące rodzaje cenzury:

cenzurę prewencyjną - kontrola treści jeszcze przed ich opublikowaniem – ta forma jest zakazana w polskiej Konstytucji,

  • cenzurę represyjną - kontrola, blokowanie lub całkowite usunięcie treści już opublikowanych,

  • cenzurę instytucjonalną – kontrola przekazu informacji dokonywana przez konkretną instytucję, która decyduje o dopuszczeniu publikacji do obiegu informacji,

  • cenzurę prawną – kontrola, blokowanie i usuwanie informacji następują w oparciu o przepisy prawa, zabraniające publikowania określonych treści pod groźbą sankcji,

  • cenzura odredakcyjna – kontrola, blokowanie lub usuwanie treści przez właścicieli podmiotów medialnych.

 

W monografii Instytutu na rzecz kultury prawnej Ordo Iuris, na temat dekoncentracji mediów „Funkcjonowanie Rynku Medialnego w Polsce i innych wybranych Państwach Europejskich” z 2021 roku wskazano, że problem cenzury oraz pluralizmu w przestrzeni medialnej zwykło się łączyć z działaniami na szczeblu państwowym, tymczasem na przestrzeni ostatnich lat dostrzeżono w tej kwestii istotne zmiany. W kwestii cenzury represyjnej najistotniejszą rolę odgrywają bowiem podmioty prywatne – rozumiane jako międzynarodowe korporacje, posiadające udziały lub będące właścicielami najpopularniejszych mediów społecznościowych.

 

Poważne zastrzeżenia budzą wątpliwe pod względem natury prawnej działania administratorów i właścicieli portali społecznościowych, którzy wielokrotnie w sposób arbitralny decydują o usuwaniu treści zamieszczanych przez użytkowników, co niejednokrotnie ma miejsce nawet z naruszeniem własnych regulaminów serwisów społecznościowych.

 

Uzasadnione kontrowersje natury etycznej budzą również przypadki wybiórczego kasowania profili połączone z blokowaniem, ograniczaniem zasięgów lub całkowitym usuwaniem treści prezentujących określone stanowiska polityczne, ideowe lub religijne i światopoglądowe.

 

Na przestrzeni ostatnich lat pojawia się również coraz więcej zarzutów dotyczących ograniczania możliwości rozpowszechniania treści prezentujących określone stanowiska i w zasadzie będących opiniami konkretnych osób lub środowisk.

 

Jak wskazano w niniejszym opracowaniu media społecznościowe obecnie łączą w sobie podstawowe funkcje znane z prasy tradycyjnej: funkcję komunikacyjną, funkcję informacyjną oraz funkcję publicystyczną. Można to bez trudu dostrzec analizując proces udostępniania poszczególnych treści pomiędzy użytkownikami, co prowadzi do powstawania typowo medialnych relacji komunikacyjnych na linii nadawca – odbiorca.

 

Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że to właśnie media społecznościowe w ciągu zaledwie kilku ostatnich lat stały się wiodącym, a co najważniejsze powszechnym narzędziem realizacji praw i wolności, ze szczególnym uwzględnieniem wolności wypowiedzi, a także wolności pozyskiwania i rozpowszechniania informacji (gwarantowanych przez art. 54 Konstytucji; art. 11 Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej).

 

Odnosząc się do postawionego w pierwszej części niniejszej analizy pytania dotyczącego ochrony podstawowych praw i wolności użytkowników mediów społecznościowych należy podkreślić, że u podstaw wolności słowa leżą wszelkie zgodne z normami prawa formy ekspresji umożliwiające prezentowanie własnego stanowiska. Zasada ta bez najmniejszych wątpliwości ma zastosowanie także w przypadku treści zamieszczanych za pośrednictwem mediów społecznościowych.

 

To właśnie nieskrępowana wolność wypowiedzi stanowi jeden z filarów społeczeństwa demokratycznego. Cenzura w mediach społecznościowych podważa te zasady, a co szczególnie istotne znajduje się w sprzeczności z zasadami zakazu nieuzasadnionej dyskryminacji (art. 32 Konstytucji; art. 21 Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej). Działania podejmowane w przez władze poszczególnych serwisów społecznościowych i komunikatorów - mających charakter monopolistów na rynku social mediów - w istotny sposób wpływają̨ na zakres realizacji praw i wolności użytkowników.

 

Przykłady form cenzury stosowanych w mediach społecznościowych:

  • usuniecie lub uczynienie niewidocznym kwestionowanego materiału,

  • blokada możliwości publikacji treści przez określony czas,

  • usunięcie konta lub profilu (fanpage) w mediach społecznościowych,

  • ograniczenie zasięgu udostępnianych treści z wykorzystaniem zarówno algorytmów jak i formy manualnej – tzw. obcinanie zasięgów,

  • wyłączenie fonetyzacji, czyli możliwości zarabiania przez użytkownika, którego materiały zostały uznane za kontrowersyjne,

  • zablokowanie możliwości dostępu do konta lub strony,

  • globalne oznaczenie nazwy własnej użytkownika jako treści niebezpiecznej.

 

W świetle powyższych informacji spróbujmy przeprowadzić kolejny eksperyment myślowy.

 

Czy możemy sobie wyobrazić sytuację, w której w XXI wieku, w dobie mediów społecznościowych i cyfrowego obiegu informacji, po ujawnieniu gigantycznego skandalu i opisaniu procederu łamania praw kobiet cała afera nagle zostaje wyciszona? Czy możemy sobie wyobrazić, że doniesienia o serii porwań młodych kobiet - a następnie sprzedawania ich na targu niewolników z przyczepionymi metkami z ceną - przechodzi zupełnie bez echa? Po całej kampanii wokół #meetoo i inicjatywach na rzecz praw kobiet to chyba niemożliwe… A jednak! Tak się właśnie stało, gdy brytyjskie biuro stowarzyszenia Pomocy Kościołowi w Potrzebie rozpoczęło kampanię informacyjną na temat setek kobiet porywanych każdego roku, a następnie zmuszanych do małżeństwa i pełnienia roli niewolnic seksualnych w krajach muzułmańskich. Facebook błyskawicznie nałożył na te wpisy ograniczenia i drastycznie obciął zasięgi postów. W mediach społecznościowych zablokowana została promocja petycji w obronie chrześcijanek. Dyrektor polskiej sekcji stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie ks. prof. Waldemar Cisło nazywa to cenzurą i mówi wprost: „Mamy do czynienia z chrystianofobią”.

 

Zastanówmy się czy taka sytuacja miałaby miejsce, gdyby chodziło na przykład o wulgarne okrzyki lub obsceniczne gesty na różnego rodzaju manifestacjach. W zasadzie nie musimy sobie tego wyobrażać. Widzieliśmy przecież, że relacje z manifestacji, a także wpisy z różnego rodzaju manif, parad równości i tego typu inicjatyw nie były przez Facebooka usuwane. Dołączali do nich i rozpowszechniali je celebryci, artyści, ludzie kultury… Nie było też żadnych doniesień o obcinaniu ich zasięgów.

 

Nie powinno być żadnym zaskoczeniem, że oczywisty potencjał mediów społecznościowych oraz świadomość funkcjonowania mechanizmów cenzury social mediów wykorzystano, jako narzędzie promocji. Nie chodzi tu tylko o promocję marek i konkretnych produktów, lecz także (a może przede wszystkim) lansowanie w ten sposób całego pakietu wzorców zachowań i promocję konkretnego światopoglądu.

 

W ten sposób docieramy do sedna problemu. Bowiem pomimo niewątpliwych korzyści wynikających z powszechnej dostępności nowych technologii, a także mediów społecznościowych, coraz rzadziej zwraca się uwagę na problemy i wyzwania, które się z nimi wiążą – a szczerze mówiąc, jest ich całe mnóstwo. Problem polega na tym, że nowe technologie i nowe media, dla współczesnego pokolenia przestały być zupełnie nowe, a co za tym idzie coraz częściej zaczęto bagatelizować oczywiste zagrożenia płynące z cyberprzestrzeni. Spore zamieszanie wywołało swego czasu ujawnienie przez Edwarda Snowdena informacji na temat systemu PRISM. Wiele mówiono wówczas o inwigilacji i o tym, że służby specjalne zbierały dane z serwerów m.in. Google, Facebook, Yahoo, Paltalk, AOL, Skype, YouTube i Apple. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że dostęp do tego typu danych oznaczał, dostęp do wiedzy o milionach użytkowników internetu. Począwszy od gustu muzycznego czy kulinarnego przez upodobania seksualne, aż po zainteresowania i hobby – wiedzą na ten temat chętni dzieliliśmy się sami i dzielimy się nią do dziś. Problem i związane z nim zagrożenia dość szybko został wyparty ze zbiorowej świadomości. Choć nie chcieliśmy go zauważać – nie znaczy to, że problem zupełnie zniknął. Wręcz przeciwnie. Przez kolejne lata cały system znacząco się rozwijał.

 

Media społecznościowe bardzo szybko stały się nową wersją tabloidu, przy których nawet najbardziej prymitywna prasa brukowa przypomina jedynie gazetkę szkolną. Pozostając medium pierwszego wyboru, z którego wielu użytkowników czerpało wiedzę, wyrabiało sobie poglądy na dany temat i angażowało się w dyskusje na tematy światopoglądowe, twórcy mediów społecznościowych utrzymywali, że nie pełnią wcale funkcji nadawcy. Przekonywali, że są czymś w rodzaju tablicy ogłoszeń, na której każdy może zamieszczać swoje informacje i dyskutować praktycznie na każdy temat. Problem w tym, że było to… kłamstwo. Kłamstwo zostało jednak podparte solidnym fundamentem w postaci sekcji 230, która stanowi fragment amerykańskiej Ustawy o Przyzwoitości w Komunikacji z 1996 roku. To właśnie ten zapis chroni właścicieli portali internetowych przed odpowiedzialnością prawną za treści publikowane w mediach społecznościowych przez strony trzecie. Jasne jest, że weryfikacja wszystkich treści publikowanych każdego dnia w mediach społecznościowych jest praktycznie niemożliwa. Sam Facebook – to miliardy użytkowników, a Twitter setki milionów. Sekcja 230 to w rzeczywistości zdjęcie odpowiedzialności, które twórcom tych portali jest bardzo na rękę.

 

Trzeba mieć świadomość, że gra toczy się o dużą stawkę. Nie chodzi tylko o wpływy, lecz także o dostęp do danych, dający przewagę praktycznie na każdym froncie m.in. w biznesie, marketingu i polityce. Trudno jednak nie zgodzić się z szefową Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP dr Jolantą Hajdasz, która podkreśla, że dopiero blokowanie kont Donalda Trumpa w mediach społecznościowych wielu osobom otworzyły oczy i uświadomiły, z jak poważnym zagrożeniem mamy do czynienia.

 

Warto zwrócić uwagę, że od czasu zakupu Twittera w październiku 2022 roku Elon Musk naciskał na większą wolność słowa. W tym samym czasie miliarder znalazł się pod ostrzałem za niektóre działania, które podjął w imię przywrócenia tej wolności. Co ciekawe po przejęciu Twittera Musk obiecał użytkownikom, że wkrótce będą mogli zobaczyć, ile razy dany tweet jest oglądany na jego platformie. Jednocześnie zwrócił się z apelem do użytkowników Twittera, niemal błagając ich, aby umieszczali swoje wpisy, a nie tylko przewijali wpisy innych.

 

„Spotykam tak wielu ludzi, którzy codziennie czytają Twittera, ale prawie nigdy nie tweetują. Jeśli mogę prosić o wyrozumiałość, proszę dodać swój głos do dialogu publicznego! Ci, którzy czytają tweety, przewyższają liczbę tych, którzy odpowiadają / retweetują / lubią tweety o ponad 1000%. Twitter zacznie pokazywać liczbę wyświetleń dla wszystkich tweetów, tak jak liczba wyświetleń jest wyświetlana dla wszystkich filmów. System jest o wiele bardziej żywy, niż mogłoby się wydawać”.

- przekonywał Musk.
 

W kontekście walki o dominację poszczególnych serwisów społecznościowych i coraz większą krytykę stosowanych przez społecznościowych gigantów form cenzury warto zastanowić się, co realnie oznacza przejęcie Twittera przez Elona Muska. Przede wszystkim jest to pojawienie się bardzo poważnej konkurencji dla Marka Zuckerberga. Jeszcze niedawno wydawało się, że twórca Facebooka będzie wręcz monopolistą na rynku mediów społecznościowych. Teraz Twittera przejął Musk. To postać równie ciekawa, co kontrowersyjna, równie ekscentryczna, co nieprzewidywalna. Przede wszystkim trudne jest prognozowanie czegokolwiek w przypadku Muska. Przykładem jest sprawa Ukrainy, gdzie Elon Musk najpierw bardzo mocno wsparł Ukrainę, a potem nagle zaczął promować pomysły jakiegoś referendum, dogadania się z Rosją. Tak samo w sprawie Twitttera docierały do nas bardzo sprzeczne wiadomości. Z jednej strony sam Musk zapowiadał, że portal stanie się bardziej wolnościowy, że nie będzie cenzurowania treści, poprawności politycznej. A potem była dyskusja o tym, czy przywracać konto Donalda Trumpa czy nie. Tak więc w zasadzie trzeba poczekać kilka miesięcy, a może nawet lat, aby na chłodno i bez emocji ocenić, jakie było realne znaczenie przejęcia Twittera. Jedno nie ulega wątpliwości – to wyzwanie dla Marka Zuckerberga.

 

Nie jest żadną tajemnicą, że Twitter w Polsce jest powszechnie wykorzystywany przez publicystów i polityków. To właśnie tam często dochodzi do słownych utarczek i polemik. Tymczasem można odnieść wrażenie, że na Zachodzie jest to serwis bardziej celebrycko – rozrywkowy. Może być to jednak wrażenie mylne. Owszem, celebryci, ludzie z branży kulturalnej czy sportowej częściej niż w Polsce korzystają z Twittera. Ale amerykańscy politycy też tweetują. W USA jest prosta zależność: do publicznych komunikatów, dzielenia się poglądami bądź do autopromocji, ale w sprawach zawodowych, służy Twitter. Do dzielenia się prywatnością, życia towarzyskiego Facebook lub Instagram. Choć oczywiście profile w różnych serwisach społecznościowych mogą być ważnym elementem budowania własnego wizerunku.

 

Przyjrzyjmy się zatem przez chwilę ciemnej stronie mediów społecznościowych na przykładzie Facebooka i Twittera.

 

Sporym problemem w przypadku analizowania działalności Facebooka jest fakrt, że zdecydowana większość osób postrzega ten serwis społecznościowy jako miejsce w internecie służące rozrywce i kontaktom. Tymczasem Facebook jest monopolistą, którego wpływy i potęga stały się groźne. I nikt nie ma pojęcia, ile i jakie dane przechwytują i przechowują. Domyślamy się, że wiele. Wiemy, że śledzą i gromadzą dane nie tylko użytkowników Facebooka. Te wątki pojawiały się w przesłuchaniach Marka Zuckerberga. Za każdym razem zasłania się on niepamięcią. Tymczasem niezależne raporty i badania medioznawcze potwierdzają praktycznie każdego roku, że Facebook śledzi i przechowuje dane nie tylko tych użytkowników, których konta są na platformie. Śledzi i przechowuje nawet dane osób, które nie mają kont. W jaki sposób do tego dochodzi? Mechanizm działania jest dość prosty. Wystarczy, że ktoś wejdzie się na stronę, na której jest ikonka „Lubię to” z odnośnikiem do Facebooka. To może być dowolna strona w internecie, a my nie musimy mieć konta na Facebooku, aby zostawić tam po sobie tzw. cyfrowy ślad. Mark Zuckerberg nie mógł jednak tego przyznać wprost, ponieważ swego czasu przegrał już w Belgii proces w sprawie tzw. przezroczystego piksela. Chodziło o śledzenie i gromadzenie informacji na temat osób niemających kont na Facebooku i ich aktywności w sieci. Co ciekawe, użytkownicy Facebooka nie mogą mieć o to większych pretensji, bo zgodzili się na regulamin serwisu, ale ludzie, którzy nigdy dotąd nie zakładali tam konta mogą wystąpić z uzasadnionymi roszczeniami. Problem polega jednak na tym, że nawet użytkownicy Facebooka zakładając konto nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, na co w rzeczywistości się zgadzają. Mało kto w dzisiejszych czasach w ogóle zadaje sobie trud czytania treści regulaminów. Nie mówiąc już o czytaniu ich ze zrozumieniem. Podobno najczęstszym współczesnym kłamstwem jest stwierdzenie „potwierdzam, że przeczytałem regulamin i zgadzam się z jego warunkami”. Tymczasem zgodnie z regulaminem Facebooka zgadzamy się na przekazanie tej firmie praw do wszystkiego, co wrzucamy i udostępniamy. Danych, zdjęć, filmów, informacji, tekstów, łudząc się, że to pozostaje naszą własnością, bo jest na „naszym” profilu. Tymczasem wcale nie jest to „nasz” profil, a profil na Facebooku. I owszem, pozostaje to naszą własnością intelektualną, ale regulamin Facebooka ma wytrych, swego rodzaju boczną furtkę pozwalający mu na wykorzystanie zdjęć, filmów, danych, informacji właściwie w dowolny sposób. Jak wiadomo, w internecie nic nie ginie. Ciekawe, że w trakcie przesłuchania Zuckerberg zastosował sprytny manewr wizerunkowy, przedstawiając się jako ofiarę sieci. Podkreślał, że jego dane też wyciekły, że nie wiedział, jak działał jego własny portal. To klasyczna taktyka stosowana przez szefa Facebooka. Jest jednak rzecz, która powinna zwrócić naszą uwagę. Warto w tym miejscu przypomnieć zdjęcia szefa Facebooka z czasów afery Snowdena, które obiegły cały świat. Co wówczas przykuło uwagę ekspertów? To, że sam Mark Zuckerberg zakleja kamerkę swojego laptopa. Twórca Facebooka musi być zatem w pełni świadomy tego, jaka jest skala zagrożenia i co można zrobić dzięki informacjom i dostępowi do czyjegoś komputera poprzez sieć. Jeżeli on sam wie, że nie można się przed tym obronić, to kto obroni zwykłych użytkowników?

 

Facebook na przestrzeni niespełna dwóch dekad stał się praktycznie osobną gałęzią biznesu.

Mówi się, że już ponad 2 mln firm na świecie „żyje” wyłącznie z Facebooka. Doliczając do tego inne, dla których jest Facebook pozostaje źródłem częściowych dochodów otrzymujemy obraz ukazujący skalę tego zjawiska. W zasadzie są tylko dwie szanse, że Facebook przestanie być monopolistą i robić rzeczy, o które jest oskarżany. Pierwsza: że odnotuje wizerunkową porażkę, która zaboli społecznościowego giganta finansowo. Druga szansa: pojawi się jakiś realny konkurent Facebooka. To już dość stary model, a sam wykończył wcześniejszych prekursorów serwisów społecznościowych. Zuckerberg zdaje się obstawiać to drugie rozwiązanie i sam wykupuje w miarę możliwości możliwych następców i konkurentów. Twórca Facebooka doskonale musi sobie zdawać sprawę z faktu, że wielu młodszych internautów nie zakłada sobie już kont w jego serwisie społecznościowym. Facebook jako monopolista działa właśnie tak, że kiedy pojawi się na horyzoncie coś, co może w przyszłości zagrozić jego pozycji, to następuje proces wchłaniania lub wykańczania tego typu konkurencji. Tak było np. z Instagramem, dzięki czemu Zuckerberg mógł wzmocnić swój monopol na rynku mediów społecznościowych. Prawa rynku są jednak nieubłagane. I można zaryzykować postawienie śmiałej tezy, że w ciągu najbliższej dekady powinien pojawić się podmiot, który będzie w stanie dokonać kolejnej rewolucji w komunikowaniu i korzystaniu z mediów społecznościowych.

 

W tym kontekście często padało nazwisko Elona Muska. Przyjrzyjmy się zatem bliżej przejętemu przez niego Twitterowi.

 

Z korespondencji wewnętrznej pracowników Twittera, którą Musk udostępnił dziennikarzom wynika, że zespoły Twittera „tworzyły czarne listy, zapobiegały pojawianiu się niechcianych tweetów i aktywnie ograniczały widoczność całych kont, a nawet tematów zyskujących popularność — wszystko w tajemnicy, bez informowania użytkowników”.

 

Na portalu Twitter pojawiły się nowe wątki tzw. Twitter Files, oparte na korespondencji wewnętrznej pracowników serwisu, którą Elon Musk udostępnił dziennikarzom Mattowi Taibbiemu i Bari Weiss, a także Michaelowi Schellenbergerowi. Musk ujawnił też kulisy usunięcia konta Donalda Trumpa na Twitterze w styczniu 2021 roku.

 

Materiał publikowany w grudniu 2022 roku dotyczy wewnętrznych stosunków w Twitterze i sposobu podejmowania decyzji na tle wydarzeń 6 stycznia 2021 roku (tj. ataku zwolenników prezydenta USA Donalda Trumpa na Kapitol po przegranych przez niego wyborach prezydenckich w listopadzie 2020 roku) oraz zablokowania konta Trumpa w serwisie w związku z tymi wydarzeniami.

 

„Po 6 stycznia 2021 „wzrosła presja wewnętrz Twittera i na zewnątrz serwisu, aby zawiesić konto Trumpa”.

- napisali autorzy, mający wgląd do korespondencji pracowników serwisu.

 

Jak się okazuje wielu pracowników Twittera domagało się podjęcia reakcji pracodawcy w stosunku do prezydenta, wyrażając zdziwienie, że jego konto nie zostało zawieszone już wcześniej.

 

Ponad 300 pracowników firmy opublikowało 8 stycznia 2021 roku list otwarty, żądając zablokowania konta Trumpa. Jednocześnie, jak pisze Weiss, osoby odpowiedzialne za ocenę tweetów doszły do wniosku, że Trump swoimi wpisami nie naruszył regulaminu Twittera i nie ma w nich podżegania. Chodziło o dwa tweety, które Trump opublikował 8 stycznia rano, czyli dwa dni po ataku na Kapitol: pierwszy o popierających go 75 mln „amerykańskich patriotach”, a drugi o tym, że nie weźmie udziału w inauguracji prezydentury Joe Bidena 20 stycznia 2021 roku.

 

Z ujawnionych dokumentów wynika, że to właśnie pod presją pracowników Twittera konto Trumpa zostało zablokowane, wywołując wątpliwości u kilku światowych przywódców, w tym prezydenta Francji Emmanuela Macrona oraz kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Warto jednak zwrócić uwagę, że tweety czy konta innych światowych liderów nie były blokowane, w tym np. konto i wpisy przywódcy Iranu Alego Chamenei, który zapowiadał zniszczenie Izraela.

 

Ujawniono również, że zespoły Twittera „tworzyły czarne listy, zapobiegały pojawianiu się niechcianych tweetów i aktywnie ograniczały widoczność całych kont, a nawet tematów zyskujących popularność — wszystko w tajemnicy, bez informowania użytkowników”.

 

Pierwsza publikacja z cyklu Twitter Files opracowana przez Matta Taibbiego pojawiła się na początku grudnia i dotyczyła blokowania w serwisie artykułu „New York Post” z 2020 roku o zawartości komputera Huntera Bidena, syna ubiegającego się wówczas o prezydenturę Joe Bidena.

 

Zablokowanie kont społecznościowych Donalda Trumpa, prezydenta Stanów Zjednoczonych, z jednej strony wywołało aplauz części nieprzychylnych politykowi obserwatorów, z drugiej spotkało się z opiniami, że to cenzura, ograniczanie wolności słowa.

 

Przede wszystkim w dyskusji na ten temat należy odejść od samej rozmowy o Donaldzie Trumpie i od oceny tego polityka. Cała sytuacja była swego rodzaju momentem przełomowym, który wielu osobom uzmysłowił, że w mediach społecznościowych naprawdę istnieje cenzura. A przecież różne zdarzenia miały miejsce już wcześniej. Począwszy od blokowania kont i treści, po blokowanie płatności za filmy na YouTube. Takie rzeczy działy się, dzieją i dziać będą. 

 

Można w tym miejscu postawić tezę, że tego typu działania wypaczają podstawową ideę mediów społecznościowych, które w założeniu mają być tworzone przez użytkowników, określanych mianem społeczności. Rzecz w tym, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z mediami społecznościowymi w sensie dosłownym. Nie są to bowiem media tworzone przez społeczność, jak mogłoby się wydawać, ale prywatne koncerny - prywatne media, z których korzystają miliardy użytkowników. Ale za każdym z tych mediów stoi konkretny człowiek – właściciel. I zdecydowana większość właścicieli to przedstawiciele Doliny Krzemowej, którzy tworzą dość hermetyczne środowisko. Oczywiście, że są bardzo poważne wątpliwości dotyczące praktyk zarówno cenzorskich, jak i gromadzenia danych – bo w mediach tego typu ich właściciele gromadzą przecież informacje na temat użytkowników. Ale przez lata bronili się tym, że przecież wszystko zostało opisane w regulaminach. Rzecz w tym, że, jak już zwracano uwagę w niniejszym opracowaniu, tych regulaminów większość użytkowników w chwili rejestracji nie czyta. I dopiero w chwili, gdy treści są zablokowane, a serwis powołuje się na regulamin, użytkownicy zaczynają się orientować, że jakiś regulamin w ogóle istniał.

 

Podsumowanie:

 

Oczywiście trudno się nie zgodzić z argumentem, że prywatne media mogą decydować o własnej linii i swoim profilu. Inny jest jednak wydźwięk, gdy niewielki serwis określający się jako konserwatywny lub liberalny zablokuje w ogóle możliwość komentarzy, a zupełnie inny będzie odbiór, gdy serwis określa się jako społecznościowy, otwarty dla milionów użytkowników. Bo to właśnie te miliony użytkowników budowały ten konkretny serwis, w dodatku wpłynęły na jego sukces oraz w konsekwencji na generowane zyski. Oczywiście jest tak, że na sukces Facebooka zapracowali jego użytkownicy, podobnie było z Twitterem, czy YouTube. Jednak znów właściciele tych platform będą mówić, że przecież jest to ich prywatna własność, a użytkownik zawsze może przeczytać regulaminy. I problem istnieje, jest poważny, ale pytanie nadal otwarte pozostaje pytanie, jak go rozwiązać.

 

Zagrożeniem dla wolności słowa i wolności mediów jest bez wątpienia monopol. W biznesie na różnego rodzaju monopole tradycyjnych firm oczywistą odpowiedzią są różnego rodzaju regulacje antymonopolowe, mające doprowadzić do decentralizacji w konkretnym obszarze rynku. Nawet w kontekście nowych technologii monopol Microsoftu został przecież w pewnym sensie przełamany przez alternatywne systemy operacyjne, tworzone przez konkurencyjne firmy oraz również społeczności (w oparciu o ideę open source). Czy zatem rozwiązaniem problemu cenzury w mediach społecznościowych może być pozostawienie prywatnych serwisów społecznościowych funkcjonujących na obecnych zasadach, przy jednoczesnym wsparciu dla powstawania mediów autentycznie społecznościowych? Biorąc pod uwagę przedstawione w tej części analizy argumenty należy mieć na uwadze, że zawsze przełamanie monopolu jest rzeczą pożądaną, pod warunkiem, że będzie to robione w sposób naturalny, a nie sztuczny. Że będzie to alternatywa oddolna, inicjowana przez rzeczywiste społeczności, a nie taka, jaką oferują chociażby kraje totalitarne. Zwróćmy uwagę, że w Chinach i w Rosji jest Facebook i Twitter znajdują się niejako na liście serwisów zakazanych. Zamiast nich powstają alternatywne portale na nich wzorowane. Zdecydowanie nie jest to krok w dobrym kierunku. Prowadzi bowiem do zamknięcia całych społeczności w groźnej bańce informacyjnej i odcięcie ich od obiektywnych informacji zarówno z kraju, jak i ze świata.

Od dezinformacji do bańki filtrującej

 

Nie da się ukryć, że żyjemy w czasach, w których informacja daje władzę, albo tę władzę odbiera. Dlatego właśnie od kilku lat Unia Europejska próbuje znaleźć rozwiązanie mające na celu zagwarantować rozwiązanie problemu zalewu fake newsów. I tu pojawia się całkiem realny problem…

 

Dziś chyba nikt nie ma już żadnych wątpliwości, że na przestrzeni ostatnich lat ewoluowała niezwykle istotna jest broń, którą w cyberprzestrzeni może posłużyć się praktycznie każdy. Najczęściej stykamy się z tym zjawiskiem, gdy obserwujemy świadomie (choć znacznie częściej niestety nieświadomie) generowanie szumu informacyjnego w postaci rozpowszechniania dużej ilości fałszywych informacji tzw. fake news. Powodów ogromnej siły rażenia fake newsów jest kilka. Po pierwsze już samo „zbombardowanie” internetu (głównie mediów społecznościowych) fałszywymi informacjami na temat budzący duże zainteresowanie społeczne powoduje, że w natłoku informacji znacznie trudniej jest odnaleźć fakty i dotrzeć do źródła wiadomości. Po drugie, zawsze znajdzie się jakiś odsetek internautów, który bezkrytycznie uwierzy w internetową propagandę, a niekiedy nawet będzie podawał tego typu informacje dalej, zwiększając jedynie ich zasięg. Po trzecie, publikacja fake newsów w odpowiednim momencie, może przyczynić się do odwrócenia uwagi opinii publicznej od innych tematów.

 

W „Małym leksykonie postprawdy” opracowanym przez zespół ekspertów ds. cyberbezpieczeństwa i przeciwdziałania dezinformacji, wydanym przez Fundację Wolność i Demokracja, fake news zdefiniowano właśnie jako rodzaj fałszywej wiadomości, najczęściej utrzymanej w dość sensacyjnym tonie.

 

Znacznie istotniejsze jest jednak nie tyle zdefiniowanie samego fake newsa, co poznanie intencji wprowadzenia tego rodzaju treści do obiegu informacyjnego. I tu w zasadzie docieramy do sedna problemu, a jest to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W celu lepszego zobrazowania skali zjawiska, warto zwrócić uwagę na podstawowy podział fake newsów:

 

  1. Całkowicie nieprawdziwe informacje – historie zmyślone na potrzeby działań propagandowych, politycznych lub komercyjnych, które uznać należy za celowe kłamstwo z pełną premedytacją.

  2. Informacje częściowo prawdziwe – newsy, które co prawda zawierają elementy prawdziwe, a niekiedy nawet odwołują się wprost do faktów, jednak na potrzeby dezinformacji są one poddawane w mniejszym lub większym stopniu manipulacji.

  3. Informacje całkowicie zmyślone, utrzymane w charakterze satyrycznym

  4. Informacje prawdziwe – treści, które określane są mianem fake newsów w celu zdeprecjonowania ich wagi oraz w celu podważenia autentyczności ich autora lub samej informacji.

 

W tym miejscu warto jeszcze przypomnieć, że dezinformacja polega na zamierzonym wprowadzaniu w błąd. Jest to przekazywanie opinii publicznej lub przeciwnikowi całkowicie fałszywych lub odpowiednio zmanipulowanych informacji. Odgrywa kluczowe znaczenie w teorii wojskowości i rozgrywkach szpiegowskich. W ostatnim czasie jej użycie rozpowszechnione jest także w mediach, a głównym celem dezinformacji stają się przedstawiciele opinii publicznej. Zagadnienie ściśle związane jest z fake newsami, trollingiem oraz propagandą. Dezinformację wykorzystuje się również w marketingu, reklamie, polityce oraz środkach społecznego przekazu i masowego komunikowania.

 

Wbrew powszechnej opinii dezinformacja i zagrożenie fake newsami nie jest niczym nowym. Pierwsze przypadki dezinformacji miały miejsce już w starożytności. Za jej przejaw można uznać chociażby opisany przez Homera fortel, który przeszedł do historii jako „koń trojański”. Działania dezinformacyjne z powodzeniem prowadzono w czasach Napoleona Bonapartego, a później również w czasie I i II wojny światowej.

 

Wśród głównych założeń kampanii dezinformacji jest rozpowszechnianie zmanipulowanych informacji lub fake newsów w celu wywierania wpływu na opinię publiczną, a co najważniejsze, w celu doprowadzenia w konsekwencji tych działań do skłonienia społeczeństwa lub jego części do konkretnych zachowań wpisujących się w założoną strategię.

 

Choć problem dezinformacji oraz walki z fake newsami jest niezwykle istotny, obserwując proponowane w ostatnich latach w strukturach Unii Europejskiej rozwiązania coraz częściej przypominają niestety „wylewanie dziecka z kąpielą”. Każdorazowo bowiem przy dyskusji na temat walki z fake newsami w ten czy inny sposób wraca kwestia unijnych regulacji obejmujących internet, które sami internauci nazywają często wprost próbą wprowadzenia do internetu cenzury. Warto w tym miejscu wspomnieć chociażby kontrowersje wokół ACTA i tzw. ACTA2.

 

Do tej pory wszelkie pomysły koncentrują się nie tyle na warstwie edukacyjnej i próbie uświadomienia użytkowników o skali zagrożenia, a nawet próbie nauczenia ich weryfikowania źródeł informacji (rzecz elementarna choćby w dziennikarstwie) i tym samym rozpoznawania fake newsów. Unijni urzędnicy najczęściej proponują natomiast rozwiązania zmierzające do jakiejś formy ograniczenia treści w internecie.

 

Co ciekawe w tym przypadku cenzura nie polega na faktycznym wyeliminowaniu informacji z obiegu, lecz na wytworzeniu sytuacji, w której dotarcie do rzetelnej informacji lub jej źródła jest znacznie utrudnione, a sama autentyczność informacji jest poddana w wątpliwość. Ogarnięty szumem informacyjnym odbiorca stoi przed poważnym dysonansem i w zasadzie nie może z całą pewnością stwierdzić, co jest prawdą, a co fake newsem.

 

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że we współczesnym społeczeństwie informacyjnym w towarem stają się dane i informacje. Niemożliwe jest również oddzielenie człowieka od dostępu do informacji, choć w systemach totalitarnych podejmowane są tego typu próby.

 

Sporym zagrożeniem jest zjawisko szumu informacyjnego. Duża ilość podmiotów przekazujących lub udostępniających informacje uniemożliwia skuteczne wykrycie faktu tzw. fact checking. W tej sytuacji istnieje uzasadniona obawa, że pluralizm na rynku medialnym może zostać w łatwy sposób wykorzystany w celu faktycznego odcięcia odbiorcy od rzetelnej informacji, nawet przy założeniu nieświadomości samych mediów i ich przedstawicieli, co do procesu, w którym uczestniczą̨.

 

Z drugiej strony istnieje również ryzyko świadomego uczestnictwa mediów w tego typu procederze. Przemawiać może za tym i znacząco temu sprzyjać koncentracja wielu tytułów w rękach jednego podmiotu – czyli dążenie do monopolizacji rynku lub jego istotnego segmentu.

 

Jeszcze innym elementem szumu informacyjnego jest celowe wprowadzanie odbiorcy w błąd poprzez zatajanie przed opinią publiczną istotnych informacji przy jednoczesnym rozpowszechnianiu treści nieistotnych albo błahych dla określonego tematu lub też wyszukiwanie tzw. tematów zastępczych, które mają za zadanie odwrócić uwagę opinii publicznej od wydarzeń, które mają zostać zatajone lub zmarginalizowane.

 

Nie ulega zatem wątpliwości, że przedstawione wyżej techniki wchodzące w skład kampanii dezinformacyjnych są szkodliwe nie tylko dla społeczeństwa, ale administracji państwowej. Skutkiem rozpowszechniania fake newsów i trafiających na podatny grunt kampanii dezinformacyjnych jest chaos informacyjny i próba antagonizowania poszczególnych grup społecznych.

 

Analitycy Ordo Iuris w swojej monografii na temat dekoncentracji mediów „Funkcjonowanie Rynku Medialnego w Polsce i innych wybranych Państwach Europejskich” zwracają uwagę, że nieprawdziwe informacje istotnie zniekształcają rzeczywistość, a ich negatywne skutki często bywają nieusuwalne. Zantagonizowane społeczeństwo, w którym coraz wyraźniejsze są podziały, znacznie łatwiej ulega kolejnym manipulacjom wewnętrznym i zewnętrznym.

 

W kontekście mechanizmu bańki filtrującej raz jeszcze wróćmy do blokady konta Donalda Trumpa w mediach społecznościowych. O realnym zagrożeniu związanym z nadużywaniem potęgi algorytmów i możliwości zamknięcia obywateli w bańce filtrującej świadczą chociażby wydarzenia, które rozegrały się w kontekście ostatnich wyborów prezydenckich w USA. Wówczas Twitter i Facebook oznaczyły jako „mylący i wprowadzający w błąd” wpis prezydenta USA Donalda Trumpa, w którym sugerował on m.in., że głosowanie korespondencyjne prowadzi do „oszustwa”. Chodziło o wpis krytykujący decyzję Sądu Najwyższego w USA, wydłużającą termin przyjmowania głosów oddanych korespondencyjnie w stanach Pensylwania i Karolina Północna do trzech dni po zamknięciu lokali wyborczych. Trump przekonywał, że decyzja ta pozwoli na „szerzenie się oszustwa” i jest „bardzo niebezpieczna”.

 

Tymczasem Twitter oflagował wpis URZĘDUJĄCEGO jeszcze prezydenta USA, jako „bezpodstawny” i „mylący”. Co więcej, serwis zablokował możliwość przesyłania tweeta dalej, dopuszczając jedynie jego cytowanie. Tego typu przypadków w kontekście wpisów Donalda Trumpa było w czasie kampanii wyborczej i już po jej zakończeni znacznie więcej.

 

Co ciekawe internauci w USA znaleźli proste rozwiązanie na stosowaną wówczas na Twitterze cenzurę. Chcąc uchronić się przed ograniczeniem zasięgów wpisów użytkownicy Twittera pisali rzeczy odwrotne do zamierzonych i samemu dodawali twitterowe ostrzeżenie: „Oficjalne źródła stwierdziły, że jest to fałszywe i mylące”. Dopisek taki można znaleźć w przypadku wielu wpisów politycznych, ostatnio na przykład w szeregu tweetów dotyczących wyborów w Stanach Zjednoczonych.

 

Jest to jednak tylko częściowe rozwiązanie poważnego problemu. Długotrwałe funkcjonowanie w bańce informacyjnej prowadzi do negowania wszystkiego, co wykracza poza jej ramy. Z tego typu sytuacją spotkała się chociażby utytułowana zawodniczka MMA, a ostatnio aktorka znana z serialu „The Mandalorian” Disneya – Gina Carano. Podpadła ona internautom, za otwarte wyrażanie poglądów na temat ruchu Black Lives Matter, walki o prawa osób LGBT+, czy wyborów prezydenckich w Ameryce. Warto dodać, że chodziło o dość konserwatywne poglądy i dość kąśliwe uwagi pod adresem Demokratów. Czarę goryczy przelał wpis o treści: „Demokraci teraz rekomendują, abyśmy wszyscy zaczęli nosić także opaski na oczy oprócz masek, żebyśmy nie mogli zobaczyć co tak naprawdę się dzieje.” – napisany w kontekście oskarżeń o wyborcze nieprawidłowości w USA.
 

Władze Disneya zalała fala petycji z żądaniami usunięcia aktorki z obsady serialu, a na Twitterze powstał nawet hashtag #FireGinaCarano, w którym nietrudno doszukać się dosadnych przykładów funkcjonowania w internecie hejtu i szerzenia mowy nienawiści.

 

W tym miejscu warto przeprowadzić kolejny eksperyment myślowy. Wystarczy przez najbliższych kilkanaście dni kliknąć 3-4 razy w oferty sponsorowane wyświetlane w tzw. newsfeedzie (istotne są także kliknięcia „lubię to” oraz udostępnienia). Z każdym kolejnym kliknięciem wpisów komercyjnych i sponsorowanych będzie przybywać lawinowo. Najpierw będzie się to działo kosztem wpisów naszych dalszych znajomych, później (w zależności od czasu trwania eksperymentu) dotknie również najbliższych. Podobny test prowadził kilka lat temu dziennikarz „Wired”. Dość szybko doszedł on do poziomu, w którym na jego facebookowym kanale informacyjnym wyświetlały się praktycznie same oferty sponsorowane, a jego newsfeed przypominał społecznościowy śmietnik.

 

Tak w praktyce działa bańka filtrująca. Jeżeli w oparciu o jej mechanizmy kształtujemy światopogląd i wiedzę o otaczającym nas świecie, może się okazać, że na własne życzenie stworzyliśmy sobie alternatywną rzeczywistość – Matrix, z którego może już nie być wyjścia.

 

W tym miejscu warto postawić kolejne pytanie badawcze: Czy nawet krytyczne opinie i niepochlebne uwagi o działalności podmiotów funkcjonujących na rynku medialnym są dopuszczalną częścią debaty publicznej?

 

Odpowiadając na powyższe pytanie warto zwrócić uwagę, że próba całkowitego wyeliminowania krytycznych uwag o działalności poszczególnych podmiotów na rynku medialnym nosi znamiona budowania swego rodzaju bańki filtrującej (ang. filter bubble) i przeniesienie tego mechanizmu do przestrzeni debaty publicznej.

 

Termin filter bubble został wprowadzony w 2010 roku przez internetowego aktywistę Eli Parisera[1], który ostrzega, że „użytkownicy funkcjonując w „bańkach informacyjnych” mają blokady na nowe pomysły, obiekty i ważne informacje”. Według niego użytkownicy są odizolowani od informacji, która nie zgadza się z ich punktem widzenia.

 

Bańka filtrująca jest efektem spersonalizowanego wyszukiwania, gdzie użytkownik nie ma możliwości zobaczenia wszystkich wyników wyszukiwania (na przykład w internetowej wyszukiwarce), a tylko te które „chciałby zobaczyć.” W podobny sposób tworzone są spersonalizowane „inteligentne kanały informacyjne” sieci społecznościowych, które domyślnie zastąpiły wydarzenia chronologiczne na Facebooku, Twitterze itp. Algorytm filtrowania opiera się na informacji o lokalizacji użytkownika, czy historii jego wyszukiwań. Inteligentne kanały informacyjne sieci społecznościowych uwzględniają reakcje na posty, wyłączając domyślnie z następnych przeglądów te posty, na które użytkownik poprzednio nie zareagował. Od dnia 4 grudnia 2009 Google „personalizuje” wszystkich użytkowników, ale można korzystać z „wyszukania zaawansowanego» (advanced search) z samodzielnie ustawionymi filtrami. Istnieją wyszukiwarki, gdzie spersonalizowane wyszukiwanie jest niemożliwe (na przykład DuckDuckGo). W ustawieniach Facebooka można zmienić „inteligentny kanał informacyjny” na chronologiczny, ale w następnej sesji ustawienia zostaną przywrócone do „inteligentnej taśmy”.[2]

 

Przy założeniu poszanowania wolności słowa i wolności prasy na zasadach równych zarówno dla potężnych koncernów medialnych, jak i indywidualnych dziennikarzy i użytkowników serwisów społecznościowcyh, wszelkie próby ograniczenia możliwości wymiany opinii i poglądów w mediach społecznościowych winny budzić uzasadnione obawy.

 

Podsumowanie:

 

Nawet krytyczne opinie i niepochlebne uwagi o działalności podmiotów funkcjonujących na rynku medialnym, a także dotyczące kwestii politycznych i światopoglądowych należy uznać za dopuszczalną część debaty publicznej, o ile nie noszą one znamion zorganizowanej kampanii dezinformacyjnej.

 

Wiek kapitalizmu inwigilacji i programowanie wyborcy

 

W kontekście suwerenności informacyjnej szczególnie istotny jest także wątek dotyczący funkcjonowania algorytmów oraz ich wykorzystywania w celu pozyskania cennej wiedzy o potencjalnych wyborcach. W dzisiejszych czasach jest już regułą, że sztaby zamawiały, zamawiają i będą zamawiać różne sondaże i badania opinii. O ile jednak w erze przedinternetowej oraz czasach raczkujących mediów społecznościowych, ich potencjał pozostawiał jeszcze wiele do życzenia. O tyle już w czasach BigData, wraz z wykorzystaniem potencjału sztucznej inteligencji i technik analizy behawioralnej przewidywanie wyniku wyborów nie już wcale tak skomplikowane, a uzyskane w ten sposób wyniki okazują się znacznie bardziej precyzyjne, niż jakiekolwiek badania opinii prowadzone tradycyjnymi (a może nawet już archaicznymi) metodami.

 

Musimy mieć świadomość, że w internecie dostępne są potężne bazy danych zawierające mnóstwo informacji na temat samych wyborców. To skomplikowane analizy wskazujące kim jesteśmy, jakie mamy zainteresowania i pasje, a także jakie są nasze oczekiwania w stosunku do polityków. To właśnie w ten sposób można stworzyć niezwykle skuteczną kampanię wyborczą, która może być modyfikowana dzięki tzw. mikrotargetowaniu. Dzięki takiej prostej sztuczce, każdy potencjalny wyborca w różnych częściach kraju może słyszeć dokładnie to, co chce usłyszeć. Zdaje się, że z próbą tego prowadzenia tego typu kampanii mieliśmy w przypadku Rafała Trzaskowskiego, który inne przesłanie i inne wartości lansował na zachodzie kraju, a zupełnie co innego mówił na wschodzie. W jednym miejscu pozował na nowoczesnego kosmopolitę, w drugim natomiast starał się uchodzić za tradycjonalistę.

 

Cały mechanizm działa dokładnie tak, jak dobierane są w internecie reklamy. Czy to nie zastanawiające, że zawsze, kiedy szukamy jakiegoś produktu, już po chwili widzimy reklamy z ofertą sklepów, a nawet konkretnych producentów? Przeniesienie tych działań na realia kampanii wyborczej naprawdę są w stanie wywołać spore zamieszanie.

 

Gdy do tak sprofilowanego użytkownika dodamy jeszcze potencjał kryjący się w mechanizmie filter bubble czyli omówionej we wcześniejszej części niniejszej analizy „bańki filtrującej” otrzymamy gotowe narzędzie to kreowania wizerunku politycznego i programowania wyborcy.

 

W wyniku działania algorytmu użytkownik internetu widzi tylko wcześniej wyselekcjonowane treści, które zostały dobrane specjalnie dla niego na podstawie analizy behawioralnej i danych o samym użytkowniku. W tej kwestii ważna jest na przykład lokalizacja, najczęściej wpisywane w wyszukiwarkę frazy, a nawet historia odwiedzanych stron. W zasadzie jest to dobry temat na osobny tekst. W skrócie taka informacyjna bańka powoduje, że użytkownik skutecznie zamknięty jest klatce złożonej z wpisów, filmów i tekstów, które są zbieżne z jego światopoglądem. Nie ma możliwości poszerzenia swoich horyzontów i poznania drugiej strony medalu. Po pewnym czasie przestaje sobie nawet zdawać sprawę z tego, że „medal ma dwie strony”.

 

Musimy też wiedzieć, że poza ogólnodostępnymi danymi na nasz temat istnieją całe bazy danych, które po prostu można kupić. To jest dopiero kopalnia wiedzy na nasz temat. Poza danymi kontaktowymi można na przykład wejść w ten sposób w posiadanie historii naszych zakupów. Kto oglądał dystopijny serial „Westworld” wie, jak cenny jest to towar na współczesnym rynku. Profesor Shoshana Zuboff z Harwardu określa to mianem „kapitalizmu inwigilacji”.

 

Każda informacja, którą pozostawiamy w sieci, każde słowo, ruch śledzony jest przez miliony algorytmów, które tworzą nasz cyfrowy portret, decydują o tym, co widzimy, z kim się komunikujemy, co czytamy i jakie decyzje podejmujemy.

 

W ten sposób dochodzimy do kluczowej kwestii. Nawet, jeśli z aktualnych badań wynika, że jeden lub drugi kandydat wysuwa się na prowadzenie, przewagę można zniwelować odpowiednio prowadząc kampanię. Oczywiście cały czas wykorzystywane są także wszelkie mechanizmy propagandowe i dezinformacyjne. Włączenie ich do działań kampanijnych prowadzonych za pośrednictwem internetu powoduje, że kampania przy relatywnie niskich nakładach okazuje się niezwykle skuteczna. Nie muszę zatem mówić, co dzieje się, gdy nakłady na tego typu działania są wysokie.

 

W związku z powyższym można zaryzykować postawienie tezy, że o wyniku wyborów nie decyduje już obecnie w tak dużym stopniu program partyjny (na przykład walczący o prezydenturę z Andrzejem Dudą Rafał Trzaskowski zaprezentował elementy swojego programu w zasadzie dopiero na kilka dni przed wyborami), lecz właśnie marketing polityczny, a zwłaszcza odpowiednio wykreowany wizerunek medialny danego polityka.

 

Dziś nie ulega wątpliwości, że media społecznościowe w dość krótkim czasie stały się kluczowym elementem politycznej rozgrywki. Dla sporej grupy internautów to właśnie Facebook, Twitter lub Instagram są głównym źródłem informacji o kulturze, sporcie, sytuacji w kraju, na świecie, a także… o polityce. Już przy wyborach prezydenckich w USA z 2016 roku część ekspertów i analityków przekonywała, że bez wykorzystania social mediów w kampanii i zaangażowania w internecie zwolenników Donalda Trumpa, nie miałby on szans na prezydenturę. Polityczna konkurencja szybko jednak dodała dwa do dwóch i szybko pozbierała się po porażce. Dość oczywiste jest, że Dolina Krzemowa już od lat jest zdominowana przez lewicę i środowiska liberalne, a media społecznościowe nie stanowią w tej kwestii wyjątku. Przykłady oskarżeń kierowanych pod adresem Facebooka czy Twittera w sprawie cenzurowania nie tylko prawicowych polityków, ale także konserwatywnych komentatorów, dziennikarzy oraz celebrytów można mnożyć godzinami. Sporym echem odbiła się także sprawa ograniczenia widoczności w mediach społecznościowych z pewnością niewygodnego dla Demokratów artykułu na temat interesów syna Joe Bidena.

 

Republikanie mówią wprost o cenzurze politycznej i winę zrzucają na treść Sekcji 230, która stanowi fragment Ustawy o Przyzwoitości w Komunikacji z 1996 roku. Projekt zmian ustawy zapewniającej społecznościowym gigantom zgłaszał w 2020 roku amerykański Departament Sprawiedliwości i popierali Republikanie. Z czasem jednak o sprawie zrobiło się dziwnie cicho… A trzeba wiedzieć, że to właśnie ten zapis chronił przez lata właścicieli portali internetowych przed odpowiedzialnością prawną za treści publikowane w mediach społecznościowych przez strony trzecie.

 

Ze względu na skalę zjawiska giganci social mediów sięgnęli po potęgę algorytmów, a to z kolei doprowadziło to do sytuacji, w której wolność słowa (chroniona w USA na mocy konstytucji) okazywała się jedynie fikcją. Klauzula zawarta w Sekcji 230 dała mediom społecznościowym możliwość usuwania (chronionych przez pierwszą poprawkę) treści lub drastycznego ograniczania ich zasięgów, jeśli operatorzy danego portalu społecznościowego uznaliby go za obsceniczny, groźny lub obraźliwy. Warunek? Ograniczanie dostępu do tego typu treści miałoby odbywać się „w dobrej wierze”. Dość szybko zaczęto jednak tej możliwości nadużywać. A skutki tego procederu obserwujemy do dziś.

 

Z badania Mediapanel za maj 2022 opracowanego prze PBI/Gemius wynikało, że średnio dziennie z internetu korzysta 25,5 mln osób. Choć oczywiście nie wszyscy z tej grupy mają czynne prawo wyborcze, grupa docelowa i tak pozostaje ogromna. A co z niepełnoletnimi użytkownikami sieci? Oni również stanowią łakomy kąsek dla partyjnych spin doktorów. Co prawda osoby poniżej 18 roku życia jeszcze nie głosowały w wyborach, ale kiedyś przecież będą – a to oznacza, że jest jeszcze trochę czasu, żeby przygotować pod to głosowanie podatny grunt. Resztą zajmą się algorytmy.

 

W celu zrozumienia powagi sytuacji, warto jest spróbować odpowiedzieć na proste pytanie. Zastanawiając się nad tym, jakie informacje na swój temat udostępniamy różnym firmom i stronom trzecim klikając „lubię to” lub udostępniając poszczególne treści w mediach społecznościowych - zapewne w pierwszej chwili uznamy, że są to nic nie znaczące dane. Najczęściej w tym kontekście pojawia się argument, że „nie mamy nic do ukrycia”. Nic bardziej mylnego. To właśnie na podstawie tych z pozoru nic nie znaczących danych algorytmy tworzą nasze profile psychologiczne i behawioralne. To z kolei umożliwia wielkim koncernom, firmom, a także partiom politycznym poznanie naszych upodobań… i to w skali globalnej. Poznanie preferencji użytkownika to jednak zaledwie pierwszy krok. Następnym jest wykorzystanie tej wiedzy w opracowaniu szytych na miarę kampanii socjotechnicznych, dzięki którym możliwe będzie wpływanie na podejmowane przez nas decyzje. Każdy, kto zastanawiał się w sklepie nad wyborem produktu X lub Y powinien doskonale wiedzieć, co mam na myśli. Warto zadać sobie pytanie, na ile świadome są dokonywane przez nas codzienne wybory, a na ile jest to wypadkowa kampanii marketingowych i socjotechnicznych sztuczek, na które jesteśmy niezwykle podatni.

 

Nie da się ukryć, że żyjąc w czasach internetu, jesteśmy w sporym zakresie zależni od wszechobecnych algorytmów. Choć do niedawna była to koncepcja rodem z filmów science-fiction, dziś rozwiązania te pozwalają na dostarczanie treści dostosowanych do naszych zainteresowań i niestety grozi zamknięciem w bańce informacyjnej. Każda informacja, którą pozostawiamy w sieci, każde słowo, ruch śledzony jest przez miliony algorytmów, które tworzą nasz cyfrowy portret, decydują o tym, co widzimy, z kim się komunikujemy, co czytamy i jakie decyzje podejmujemy.

 

Największy problem polega na tym, że o ile sami nie doceniamy wartości danych na nasz temat – nie oznacza to, że są one bezwartościowe. Są one bowiem kluczowe dla biznesu i środowisk politycznych. Praktycznie z dnia na dzień zostaliśmy sprofilowani i z konsumentów zmieniliśmy się w towar. Szczegóły tego procesu opisuje dokładnie profesor Harvardu Shoshana Zuboff w książce „Wiek kapitalizmu inwigilacji”, a w sposób bardziej przystępny popkulturowo ukazuje serial „Westworld”.

 

Czy tego chcemy czy nie, dziś musimy liczyć się z tym, że praktycznie w każdej chwili jesteśmy inwigilowani, a każdy nasz ruch w sieci jest pod stałą kontrolą. Kawałek po kawałku algorytmy uczą się naszych zachowań i składają nasz behawioralny model.

 

Big data, czyli przetwarzanie ogromnych ilości danych, wkracza w kolejne dziedziny i branże – od badań z zakresu fizyki, przez ekonomię, po psychologię czy medycynę. Warto jednak pamiętać, że z pomocą tych właśnie technik można również z zadziwiającą precyzją badać nastroje społeczne i preferencje nie tyle złożonych grup, lecz nawet pojedynczych osób. Skoro technologię tego typu można wykorzystywać do analizowania i przewidywania wyników wyborów, zasadne wydaje się również pytanie, czy te same działania można wykorzystać do wpływania na ich wyniki…

 

Zajmujący się tymi kwestiami naukowcy nie mają już dziś wątpliwości, że masowa analiza danych z pomocą sztucznej inteligencji i innych skomplikowanych metod pozwala obecnie już dość dokładnie przewidzieć wynik wyborów i maksymalnie skutecznie oddziaływać na wyborców.

 

Zainteresowane tego typu działaniami podmioty w zasadzie bez trudu mogą dotrzeć do dostępnych publicznie w internecie baz danych z informacjami na temat wyborców. Znajdziemy tam sporo cennych informacji od tego, kim są, jakie mają preferencje, po oczekiwania od polityków, którym w najbliższych kampaniach będzie trzeba sprostać.

Analiza tych danych możliwa jest dzięki różnym metodom eksploracji danych, technikom uczenia maszynowego oraz technikom ekonometrycznym. Korzystając z tych technik można bez większego trudu opracować najlepszą kampanię wyborczą i prowadzić ją między innymi z tzw. mikrotargetowaniem.

 

To właśnie mikrotargetowanie pozwala opracować możliwie najlepiej dopasowaną do indywidualnych potrzeb wersję kampanii wyborczej. Oznacza to, że różne osoby mogą otrzymać różne warianty tej samej kampanii. Każdy zobaczy dokładnie to, co będzie chciał zobaczyć/usłyszeć od polityka lub to, co partia będzie chciała pokazać. To nic innego, jak zamknięcie wyborców w bańce informacyjnej na sterydach, wspieranej przez sztuczną inteligencję.

 

Model mikrotargetowanej kampanii wyborczej:

  1. Określenie grupy odbiorców o danych preferencjach

  2. Przygotowanie treści dopasowanych pod konkretne preferencje grupy docelowej (nawet pojedynczego wyborcy)

  3. Udostępnienie treści wyborczych na zasadach zbliżonych do targowania reklamy internetowej.

  4. Potencjalny wyborca widzi jedynie te treści, które zostały dopasowane do jego profilu behawioralnego.

 

Skąd zatem poszczególne firmy i instytucje czerpią te wszystkie dane na nasz temat? Okazuje się, że źródeł jest naprawdę sporo. Na przykład ze spisów powszechnych można wyciągnąć informacje na temat dochodów, wykształcenia, liczby dzieci lub pochodzenia etnicznego obywateli. Gdy dodamy do tego informacje z mediów społecznościowych, które można analizować pod kątem konkretnych słów kluczowych lub fraz otrzymujemy niezwykle cenny materiał źródłowy. Należy podkreślić, że dane tego typu są praktycznie ogólnodostępne i w zasadzie darmowe. Kolejny stopień wtajemniczenia stanowią płatne bazy danych dotyczące poszczególnych preferencji konsumentów. Tam znajdziemy m.in. numery telefonów, maile, dane o hipotekach oraz historiach zakupów. A to jeszcze nie wszystko. Do tego dochodzą jeszcze dane gromadzone bezpośrednio przez partie, na przykład o ludzi przekazujących darowizny lub wspierających działania partii w ramach wolontariatu. Nie należy zapominać również o różnego rodzajach newsletterach i listach mailingowych. Mając dostęp do tego typu danych, przy wykorzystaniu odpowiednich narzędzi analitycznych można sprawdzić, czy dany wyborca częściej otwiera maile dotyczące podatków, praw człowieka, czy sądownictwa. Wiedza na ten temat pozwala następnie dobrać dla takiej osoby odpowiednio dopasowane treści.

Czy jest zatem możliwe, że konkretny polityk lub partia osiąga wyborczy sukces dzięki danym gromadzonym z internetu? To bardzo ryzykowna diagnoza. Gdyby dostęp do tego typu technologii miała wyłącznie jedna partia polityczna w obrębie danego kraju, można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że faktycznie tak właśnie się dzieje. Musimy jednak pamiętać o tzw. czynniku ludzkim.

 

Niezależnie od tego, jak skuteczna lub nieskuteczna jest kampania – to nie dane wygrywają wybory. To nie dane idą do urn i oddają głos. Doskonale wiemy, że nie od dziś w kampaniach wyborczych używa się różnego rodzaju zabiegów socjotechnicznych, a wizerunek polityków często kreowany jest właśnie na podstawie badania opinii. To jeden z filarów kampanii PR. Od lat politycy i ich sztaby zamawiali i zamawiają sondaże. One też wyborów nie wygrywały, nie wygrywają i nie będą wygrywały. Jeśli jednak obudujemy to wszystko odpowiednią socjotechniką i dodamy do tego zasady wywierania wpływu opisane przez Roberta Cialdiniego, otrzymamy potężne narzędzie do sterowania nastrojami potencjalnych wyborców i przed wrzuceniem głosu do urny wyborczej staniemy przed podobnym dylematem, jak przywołany już przeze mnie przykład ze sklepu. Czym kierujemy się wybierając produkt z niebieską etykietą, a czym z czerwoną? Czy jesteśmy w stanie przebić się przez otaczająco nas bańkę informacyjną? Na te pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie indywidualnie.

 

Nie ulega jednak wątpliwości, że obok programu partii, wizerunek ugrupowania oraz poszczególnych polityków jest tym, co wyróżnia poszczególne formacje na scenie politycznej. Coraz częściej to właśnie wizerunek polityczny, a nie koncepcje zawarte w programie wyborczym decydują o poparciu wyborców i głosie oddanym w wyborach.

 

Co ciekawe, niczym bumerang wraz z wyborami wraca debata dotycząca bezpieczeństwa w internecie i prawa do prywatności. Najbardziej szokujące jest to, że w ciągu tych pięciu lat, w kwestii świadomości użytkowników niestety niewiele się zmieniło. Informacje dotyczące naszych poglądów, preferencji politycznych, to nie jest jakaś tajna wiedza, którą ktoś podstępnie nam wykrada, ale są to najczęściej dane, które użytkownicy często sami wrzucali na swoje profile. Wystarczy przejrzeć chociażby facebookowe profile swoich znajomych z dnia ostatnich wyborów prezydenckich. Spora część z nich zamieściła tego dnia wpis nie pozostawiający złudzeń w kwestii swoich wyborczych preferencji. Wyborcy Rafała Trzaskowskiego pisali na przykład: „Trzask! I głos oddany”, albo „Trzasnęło przy urnie”. Z kolei wyborcy Andrzeja Dudy bardzo często wrzucali po prostu zdjęcie karty wyborczej (na wielu z nich było wyraźnie widać, w którym miejscu postawiono „krzyżyk”).

 

Choć w dzisiejszych czasach wydaje się to nieprawdopodobne, wiele osób nadal stara się nie zauważać, że to właśnie media społecznościowe stały się obecnie areną działań propagandowych praktycznie na całym świecie. Dane, zarówno te jawne, jak i tajne często są dosłownie na wyciągnięcie ręki, a brak świadomości realnego zagrożenia powoduje, że wielu użytkowników internetu udostępnia informacje, które jeszcze kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście lat temu uzyskać było niezwykle trudno.

 

Zespół CERT.GOV.PL regularnie ostrzega, że zarówno media społecznościowe, jak i cały internet, są chętnie wykorzystywane z jednej strony do wspomagania konwencjonalnych działań militarnych i wywiadowczych, a z drugiej właśnie do celów propagandowych i szeroko pojętej dezinformacji.

 

 

W tym miejscu należy postawić pytanie, dlaczego taki stan rzeczy może być niebezpieczny dla użytkowników mediów społecznościowych, a zwłaszcza wyborców. Odpowiedzi na to pytanie nie musimy wcale szukać zbyt daleko…

 

Wróćmy na chwilę do roku 2018. Wówczas na całym świecie zrobiło się głośno o brytyjskiej firmie konsultingowej Cambridge Analytica zajmującej się m.in. marketingiem politycznym. Z pozoru nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wiodącym elementem strategii całej firmy było wykorzystanie mechanizmów analizy behawioralnej użytkowników mediów społecznościowych. Konkretnie chodziło o profilowanie użytkowników pod kątem ich wyborczych preferencji. Ta wiedza natomiast dawała potężne możliwości wpływania na ich późniejsze polityczne decyzje na niezliczonych płaszczyznach. Począwszy od możliwości stworzenia programu wyborczego i kandydata, który mówiłby tylko to, co wyborcy chcieliby usłyszeć, a skończywszy na możliwości dodarcia z przekazem do wszystkich osób o zbliżonych do tak wykreowanego kandydata poglądach.

 

Główny problem afery Cambridge Analytica było to – i na tym skupiły się media – że dane milionów zwykłych użytkowników bez ich wiedzy trafiły do prywatnej firmy. Tymczasem był to jeden z najbardziej spektakularnych przykładów na absolutny brak świadomości użytkowników mediów społecznościowych. Nie jest żadnym odkryciem, że różne aplikacje pozyskują nasze dane, tymczasem użytkownicy wciąż zachowują się niezwykle nieostrożnie. Podsycani wewnętrzną potrzebą wirtualnego ekshibicjonizmu wrzucają do sieci wiele informacji na swój temat twierdząc przy tym, że „nie mają nic do ukrycia”.

 

Okazuje się jednak, że „nic do ukrycia” to w rzeczywistości niezwykle cenne danymi, którymi nie pogardziłoby wiele firm i organizacji politycznych. Na tym robi się biznes, z tego korzysta świat wielkiej polityki, zwłaszcza w kontekście wyborów.

 

Będące już na wyciągnięcie ręki dane, ocierające się niekiedy skalą o Big Data , są w dzisiejszym świecie niezwykle łakomym kąskiem. Za sprawą afery wokół Cambridge Analytica, po raz kolejny wróciła debata dotycząca bezpieczeństwa w internecie i prawa do prywatności. Dla wielu użytkowników mediów społecznościowych szokujące było to, że informacje dotyczące ich poglądów, preferencji politycznych, to nie była tajna wiedza, którą ktoś podstępnie ukradł, ale były to dane, które często sami wrzucali na swoje profile. Eksperci zajmujący się cyberbezpieczeństwem słusznie podkreślali, że działania Cambridge Analytica nie ocierały się o żadną „czarną magię”. Był to współczesny marketing wykorzystujący potencjał profilowania internautów.

 

W tym miejscu warto odwołać się do prostego eksperymentu. W wyszukiwarce internetowej należy wpisać kilka dowolnych słów (mogą to być nazwy owoców, jakieś produkty codziennego użytku, lub nawet tytuły książek). Procedurę można powtórzyć po kilku minutach, a następnie wrócić do przeglądania stron internetowych. W pewnym momencie reklamy na portalach i w mediach społecznościowych oraz specjalne teksty sponsorowane zaczną coraz bardziej odpowiadać wynikom wyszukiwania, a tym samym naszym preferencjom.

 

Teraz wyobraźmy sobie, jak proste jest przeniesienie tego mechanizmu na marketing polityczny i wykorzystanie zbieranych niemal zewsząd mniej lub bardziej legalnie danych do opracowywania analiz behawioralnych potencjalnych wyborów, a także testowania reakcji na zmiany na przykład w wizerunku kandydata, jego programie, lub strategii. Możliwość gromadzenia danych na ten temat oraz monitorowania przebiegu skuteczności lub nieskuteczności kampanii, praktycznie w czasie rzeczywistym to jeden z największych przełomów w marketingu politycznym.

 

Opisany wyżej mechanizm to zaledwie jeden z przykładów wykorzystania potencjału mediów społecznościowych w kontekście kampanii wyborczej. Gdy dodamy do tego jeszcze cały wachlarz metod propagandowych i dezinformacyjnych otrzymujemy mieszankę iście wybuchową.

 

W tym miejscu warto pochylić się nad zagrożeniem użycia w kampanii wyborczej tysięcy sztucznych kont obsługiwanych przez specjalnie opracowane w tym celu boty. W tym właśnie kontekście całkiem uzasadnione jest stwierdzenie, że internetowy trolling to już przeżytek. Nie chodzi jednak o to, że mechanizm trollingu zanika – wręcz przeciwnie. On ewoluuje. Zamiast etatowych siewców propagandy i fake newsów, do gry wchodzi oprogramowanie automatyzujące cały proces i powodujące w konsekwencji, że skala dezinformacji może być znacznie większa, przy jednoczesnym obniżeniu kosztów całego procederu. Gdy do tego dodamy jeszcze informacje o opartych na sztucznej inteligencji technologiach przetwarzania tekstu, mamy już obraz skali zagrożenia. Nie jest to wcale science-fiction. Na przykład Associated Press wykorzystuje już od pewnego czasu depesze wygenerowane przez komputerowy program. Problem pojawia się jednak wtedy, gdy zdolny generować treści będące w zasadzie nie do odróżnienia od tekstu dziennikarskiego oprogramowanie i boty zostaną wykorzystane w celu manipulacji i dezinformacji. Groziłby nam wówczas zalew fake newsami na skalę, której dotąd nawet nie przewidywano. W połączeniu z tzw. sztucznymi kontami za którymi stoją armie botów nadzorowane jedynie przez „czynnik białkowy” – człowieka, zagrożenie jest całkowicie realne.

 

W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o aplikacji, która w ostatnim czasie wywołała ogromne zamieszanie na całym świecie. FaceApp, bo o niej mowa, daje możliwość modyfikowania wprowadzanych do niej zdjęć dzięki wykorzystaniu sztucznych sieci neuronowych. Zmianie może ulegać wygląd (kolor włosów, okulary, zarost), wiek, a nawet płeć osób widocznych na zdjęciach.

 

Wraz ze wzrostem zainteresowania samą aplikacją, pojawia się coraz więcej ostrzeżeń przed bezrefleksyjnym udostępnianiem swoich zdjęć. Niewinna z pozoru zabawa i rozrywka kryje bowiem wiele zagrożeń. Jednym z pierwszych argumentów podnoszonych przez ekspertów ds. cyberbezpieczeństwa jest rosyjski rodowód samej aplikacji – serwery twórców apki znajdują się w… Petersburgu. Kolejnym, znacznie poważniejszym zagrożeniem jest niezwykle niejasna polityka prywatności.

 

Czym może grozić dostęp do milionów zdjęć internautów korzystających z tego typu aplikacji? Jednym z kluczowych zagrożeń w tym kontekście jest możliwość wykorzystania zarówno samych zdjęć, jak i możliwości ich dowolnego przerabiania i wprowadzania zmian w wizerunku do tworzenia całej armii sztucznych kont, wykorzystywanych na szeroką skalę w internetowym trollingu i machinie dezinformacji.

 

Podsumowanie:

 

Choć opisane powyżej mechanizmy to zaledwie wierzchołek góry lodowej w kontekście zagrożeń, z którymi należy się zmierzyć w mediach społecznościowych, po raz kolejny staje się jasne, że kluczem do odporności na dezinformację jest świadomość wszystkich użytkowników, a w zasadzie świadomość każdego z osobna.

 

Wnioski końcowe

 

Choć może z pozoru wydaje się to błahe, podstawowa forma ochrony przed cyberzagrożeniami i dezinformacją powinna wiązać się także, a może nawet przede wszystkim, z przestrzenią tak powszechną, jaką jest rozrywka. W dobie internetu, to właśnie rozrywka w przestrzeni wirtualnej często niesie ze sobą spore ryzyko i często staje się boczną furtką dla cyberprzestępców oraz działań dezinformacyjnych czy propagandowych. Z pozoru niewinne gry, serwisy społecznościowe lub strony internetowe mogą gromadzić wrażliwe dane na temat użytkowników. Coraz częściej też, to właśnie sami użytkownicy – świadomie lub nieświadomie – ujawniają w sieci coraz więcej informacji na swój temat. Czym grozi tego typu wirtualny ekshibicjonizm i gdzie leży granica pomiędzy rozrywką a bezpieczeństwem? Odpowiedź na te pytania jest kluczem do świadomego funkcjonowania w cyberprzestrzeni i budowania społeczeństwa obywatelskiego o wiele bardziej odpornego na zagrożenia płynące z cyberprzestrzeni.

 

Przy obecnej potędze mediów społecznościowych, wpadnięcie w pułapkę rozrywki w przestrzeni wirtualnej jest tylko kwestią czasu. Wraz ze swoim pojawieniem się na rynku Facebook, Twitter, a do niedawna także komunikator Gadu-Gadu czy serwis Nasza Klasa, oferowały użytkownikom praktycznie nieograniczone możliwości aktywnego funkcjonowania w cyberprzestrzeni. To właśnie media społecznościowe dają nam możliwość błyskawicznego kontaktu z osobami oddalonymi o setki tysięcy kilometrów. Wypełniają nam wolny czas oferując różnego rodzaju gry, filmy lub muzykę, a także dają nieograniczony dostęp do informacji (co wykorzystuje się również w wojnie informacyjnej w celach kampanii dezinformacji).

 

Wreszcie, media społecznościowe to potężne narzędzie promocji. Dziś nie trzeba już płacić za ogłoszenia w prasie, dzwonić do znajomych czy wysyłać setki e-maili. Użytkownicy mają wszystko dosłownie na wyciągnięcie ręki, dostępne za pomocą kilku kliknięć. Pomimo niewątpliwych korzyści wynikających z powszechnej dostępności nowych technologii, a także mediów społecznościowych, coraz rzadziej zwraca się uwagę na zagrożenia, które się z nimi wiążą – a szczerze mówiąc, jest ich całe mnóstwo. Problem polega na tym, że nowe technologie i nowe media, dla współczesnego pokolenia przestały być zupełnie nowe, a co za tym idzie coraz częściej zaczęto bagatelizować oczywiste zagrożenia płynące z cyberprzestrzeni.

 

Wraz z rozwojem serwisów społecznościowych w internecie zapanował wirtualny ekshibicjonizm. Jego realne konsekwencje obserwować będziemy przez najbliższe dziesięciolecia.

 

Obserwowane wśród użytkowników mediów społecznościowych zjawisko tzw. wirtualnego ekshibicjonizmu oznacza, że zostawiając za sobą cyfrowy ślad dajemy osobom trzecim dostęp do wielu cennych danych, dzięki którym można dowiedzieć się o internautach dosłownie wszystkiego: począwszy od gustu muzycznego czy kulinarnego przez upodobania seksualne, aż po zainteresowania i hobby, zwłaszcza te mogące stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju.

 

Nie ulega wątpliwości, że wizerunek danej osoby zależy od wielu czynników takich jak na przykład ubiór, aparycja, zachowanie, a nawet zainteresowania. Ogromny wpływ na nasz wizerunek ma także aktywność w sieci. O ile świadomość możliwości odpowiedniego kreowania wizerunku staje się powoli coraz powszechniejsza, o tyle nadal jeszcze wiele osób nie zdaje sobie sprawy z oczywistej wręcz zależności – udostępniane w internecie treści nawet po ich usunięciu pozostawiają ślady. Gdy dziś czytamy wpisy na forach internetowych lub sprawdzamy posty umieszczone na łamach serwisów społecznościowych kilka, a nawet kilkanaście lat temu, często ogarnia nas zażenowanie. Jest to jedynie wierzchołek góry lodowej. Prawdziwe problemy mogą zacząć się, gdy treści te zobaczą nasi obecni znajomi, koledzy i koleżanki z pracy a może nawet przyszły potencjalny pracodawca...

 

Czy podstawowe hasła społecznościowej rewolucji: „wolność, równość i społeczność” możemy nadal uznawać za aktualne? Odpowiedź nie napawa optymizmem. Wolność równość i akceptacja dla odmiennych poglądów konkretnej społeczności obowiązują wyłącznie wobec tych, którzy wpisują się odpowiednio w algorytmy poszczególnych mediów społecznościowych. Ci, którzy mają inne zdanie i światopogląd są blokowani, kneblowani, usuwani… W „Roku 1984” Orwella czytamy, że „kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”. Po latach słowa te okazały się prorocze i nic nie straciły na swojej aktualności. Realizowany krok po kroku schemat prowadzi do zamknięcia grup odbiorców w bańkach informacyjnych, które niczym matrioszki zawierają w sobie kolejne bańki informacyjne. Nawet przebicie jednej, nie gwarantuje już odzyskania pełni wolności w internecie.

 

Tak powstają grupki zgadzających się ze sobą osób, które dostają tylko takie informacje, które chcą usłyszeć i przeczytać. Wszystko inne mogłoby wywołać poważny dysonans poznawczy i doprowadzić do rozchwiania emocjonalnego. I tak według najnowszych badań tzw. cyfrowe dzieci śpią coraz krócej przez FOMO – lęk przed tym, że coś ominie je, gdy nie będą przewijać palcem ekranu smartfona… I tak właśnie informacyjna bańka rośnie z każdą chwilą. Czy kiedyś pęknie? To już zależy wyłącznie od nas i kolejnych pokoleń.

 

[1] Por. E. Pariser, Fun facts from the new Facebook filter bubble study, 7.05.2015, https://tiny.pl/tqh7z (dostęp 15.02.2021).

[2] Por. M. Wójcik (red.), Mały leksykon postprawdy, https://tinyurl.com/u3s9sqk8

[dostęp dnia 15.02.2021 r.].

Centrum Analiz Służby Niepodległej

Dołącz do drużyny Służby Niepodleglej!

Każda złotówka przybliża nas do wydania kolejnych analiz.