Porażki polskiej polityki wschodniej lat 2007-2015
Piotr Gursztyn
Porażki polskiej polityki wschodniej lat 2007-2015
Polska polityka wschodnia lat 2007-2015 była kompletną porażką. Szczególnie względem Rosji. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że była klęską na własne życzenie.
Przegrana przegranej nierówna. Jedne biorą się stąd, że siły obu stron były nierówne i trudno było spodziewać się innego wyniku. Najgorsze zaś są te klęski, do których nie musiało dojść. A zdarzyły się z powodu błędnych założeń, pychy, głupoty, tchórzostwa i innych zawstydzających cech ludzi podejmujących kluczowe decyzje. I ta ocena dotyczy polityki polskiej wobec Rosji w latach 2007-2015.
„Choć mamy swoje poglądy na sytuację w Rosji, chcemy dialogu z Rosją, taką, jaką ona jest. Brak dialogu nie służy ani Polsce, ani Rosji. Psuje interesy i reputację obu krajów na arenie międzynarodowej. Dlatego jestem przekonany, że czas na dobrą zmianę w tej kwestii właśnie nadszedł. Jestem zadowolony, że sygnały ze strony naszego wschodniego sąsiada potwierdzają, że także tam dojrzewają do tego poglądu” – tak brzmiała zapowiedź Donalda Tuska, jako świeżo powołanego premiera, w jego expose z 23 listopada 2007 roku.
Działo się to w czasie, gdy trwały już prace nad gazociągiem Nordstream, dziewięć miesięcy po osławionym przemówieniu Władymira Putina w Monachium (które potraktowano jako agresywne wyzwanie rzucone USA) i pół roku po cyberataku na Estonię. Nie był to już czas, gdy można było żywić jakieś złudzenia co do putinowskiej Rosji. W spacyfikowanej Czeczenii niedługo wcześniej zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi. Od roku nie żyła dziennikarka Anna Politkowska, zamordowana w dzień urodzin Putina jako makabryczny „prezent” dla niego. Znane były też słowa Putina o upadku ZSRS jako największej katastrofie geopolitycznej XX wieku. Zatem wiadomo, kto wtedy mógł słać sygnały zadawalające polskiego premiera.
Osoby krytyczne wobec polityki Donalda Tuska wyciągają z tego typu informacji wniosek, że prowadził on politykę prorosyjską. W sensie jakiejś sympatii do Rosji, czy może nawet uzależnienia. Takie wrażenie u niektórych widzów wywołuje też serial dokumentalny TVP „Reset”. Widać to w komentarzach internautów, choć zapewne nie taka była intencja autorów tego serialu. Polityka Donalda Rosji wynikała z czego innego niż sympatia wobec Rosji. Tej raczej nie miał. Jej przyczyny były inne, co nie zmienia faktu, że premier Tusk obrał bardzo zły kierunek i od razu było widać, że będzie to polityka, która przyniesie korzyści Moskwie, a nie Polsce.
Do wyborów 2007 r. w polskiej polityce zagranicznej obowiązywał nurt „giedroyciowski”. Czyli wspieranie niepodległości państw takich jak Ukraina, Litwa, Białoruś i innych, które powstały na gruzach ZSRS. Nie oznaczał ten nurt antyrosyjskości a priori. Jego przedstawiciele, tak jak większość mieszkańców Polski, uważali, że można pogodzić wsparcie dla nowych państw z dobrymi stosunkami z Rosją, jeśli ta będzie demokratyczna i zrezygnuje z zapędów imperialistycznych. Wtedy zakładano, że jest na to szansa. W zasadzie podzielali ten pogląd wszyscy – najbardziej antyrosyjskie środowisko prawicowe, czyli PiS, prawie identycznie ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”. Po przyjęciu Polski do NATO także prawie całe środowisko postkomunistyczne zaczęło popierać ten kierunek ze szczególnym udziałem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Platforma Obywatelska też nie była wyjątkiem. Odróżniało się Polskie Stronnictwo Ludowe, którego politycy często twierdzili, że z polskiej winy nasz kraj tracił szanse na „zyskowny” handel z Rosją. Podobną retorykę można było usłyszeć także z ust reprezentantów Samoobrony i Ligi Polski Rodzin z Romanem Giertychem na czele.
Expose Tuska jeszcze nie było zaskoczeniem, bo uznano, że były to tylko słowa, niezobowiązująca deklaracja dobrej woli. Po słowach przyszły decyzje, które wzbudziły z początku zdumienie. Donald Tusk zerwał z dziedzictwem Jerzego Giedroycia. Była to jego indywidualna i arbitralna decyzja, która nie wynikała z jakichś zmian ideologicznych wewnątrz samej Platformy i jej elektoratu. Jak twierdził Paweł Kowal – wtedy krytyczny wobec polityki wschodniej Tuska, dzisiaj jego podwładny – ambasador rosyjski był pierwszym dyplomatą, którego nowy premier przyjął po objęciu funkcji szefa rządu: „Grinin był pierwszym ambasadorem przyjętym przez Tuska po zwycięstwie, odniósł sukces”. Trzy lata później Grinin odegrał kluczową rolę w rozgrywaniu polskich elit politycznych za pomocą zaproszeń na uroczystości do Katynia. A za nim to się stało to efektem spotkania było to, że pierwszą wizytę zagraniczną poza Unię Europejską premier Tusk odbył do Moskwy. Wywołał tym szok i krytykę, bo zakładano, że najpierw powinien być Kijów. Tusk jednak zlekceważył Ukrainę, a jedynie minimalnym dla niego usprawiedliwieniem jest to, że część tamtejszych elit też popełniła błędy wobec Polski. Możemy jednak je potraktować jako pretekst, bo Rosja postępowała znacznie gorzej, a Donald Tusk uznał, że woli z nią rozmawiać. Latem tego samego 2008 r., w czasie agresji rosyjskiej na Gruzję, Platforma bardziej zaangażowała się w dyskredytowanie działań prezydenta Lecha Kaczy��skiego niż pomoc napadniętym Gruzinom. W wywiadzie dla „Newsweeka” Tusk mówił, że „chciałby uniknąć” tego, aby Polska była „harcownikiem” w konflikcie z Rosją. To co dla kogoś może brzmieć jako ostrożność w istocie było biernością i zezwoleniem dla Rosji na jej agresywne działania. Agresja na Gruzję ani na trochę nie zmieniła kursu Tuska wobec Moskwy.
Prorosyjska zmiana została jednak szeroko zaakceptowana, a to z powodu coraz silniejszej polaryzacji polskiej polityki. „Antypisizm” był jednym z powodów nowej polityki wobec Rosji. Skoro bracia Kaczyńscy byli krytyczni wobec Moskwy, a Rosja robiła im różne „psikusy” w postaci embarga na produkty żywnościowe wprowadzonego w dniu zaprzysiężenia rządu Kazimierza Marcinkiewicza, to trzeba było się odróżnić. Skoro oni nie mogą „dogadać się”, to Tusk pokaże, że on potrafi. Bo – w domyśle – Kaczyńscy nie potrafią negocjować, tak dobrze jak on. Grunt był tym bardziej podatny, że polska opinia publiczna oczekiwała zgody. Był to czas obowiązywania naszej siermiężnej wersji „końca historii”. Globalny liberalizm miał zmieniać świat na lepsze, więc Rosjanie też przecież nie mogli oprzeć się urokom konsumpcjonizmu i demokracji. Twarda postawa była odbierana jako coś agresywnego i niedobrego. Działał też miraż gigantycznego rosyjskiego rynku, który miał rzekomo czekać na polskie produkty. Wreszcie – wstyd dzisiaj o tym pisać – ale wielu Polaków bało się Rosji. Tacy ludzie uważali, że ustępstwami i miłymi gestami kupimy sobie jej życzliwość i tym samym bezpieczeństwo. Zarzuty o „potrząsaniu szabelką” i oskarżenia o rusofobię skutecznie redukowały popularność polityków, którzy byli bardziej krytyczni wobec Rosji.
Najważniejszym powodem zmiany było to, co działo się w Berlinie i Paryżu. Jak przyznał w niedawnej rozmowie w TVN24 Radosław Sikorski polski reset był wcześniejszy niż reset amerykański. Wspomniany już Nordstream narodził się latem 2006 r., kiedy odpowiednią umowę Gazprom podpisał z dwiema niemieckimi firmami E-ON-Ruhrgas i BASF. Niemcy i Francja coraz bardziej oddalały się od USA, odcinając się od działań Ameryki w Iraku. Berlin i Paryż widziały się w roli organizatora wielkiej polityczno-gospodarczej przestrzeni od Lizbony do Władywostoku. Władymir Putin również był entuzjastę tej wizji, zwłaszcza, że najbardziej uderzała ona w USA. W tradycyjnym polskim myśleniu taka wersja „wspólnego europejskiego domu” budziła przerażenie. W pierwszym odruchu to przecież Radosław Sikorski (jeszcze wówczas w PiS) nazywał Nordstream nowym paktem Ribbentrop-Mołotow. Później przeszedł na całkowicie inne pozycje i apelował do Niemiec, aby przejęły całkowicie przywództwo w Unii Europejskiej. Donald Tusk nigdy nie zamierzał walczyć z pomysłami Berlina. Przynajmniej nie ma na to żadnych wskazówek. Gdy Nordstream rozpędzał się jedyne, co miał do powiedzenia to przywołanie argumentu stricte oportunistycznego: „Nasze możliwości przeciwdziałania takim projektom są obiektywnie niewielkie. Możemy tłumaczyć, utrudniać, przekonywać, nie dawać akceptacji – i to Polska robi. Natomiast jeśli Niemcy i Rosja się uprą, to rurociąg powstanie. Jednak przekonujmy jednych i drugich, że może powstać wariant zadowalający i Rosję, i Niemcy, i Polskę” – mówił w wywiadzie dla tygodnik „Przekrój” już w styczniu 2008 roku. Nic nie wiemy o wspomnianych utrudnieniach ze strony Polski. Wiadomo za to – z wypowiedzi samej Angeli Merkel – że podczas szczytu Rady Państw Morza Bałtyckiego w Stralsundzie w 2012 r. nikt nie zgłaszał zastrzeżeń co do budowy gazociągu. Donald Tusk był tam obecny, czyli wygląda na to, że milczał w tej strategicznej sprawie.
Z tym łączył się jeszcze jeden czynnik, który miał ogromny wpływ na polski reset. Jest to fakt mało znany, ale będziemy się upierać, że Donald Tusk ma poglądy antyamerykańskie. Nie eksponuje ich publicznie, bo to w Polsce niepopularne, i nie pomogło by mu też w funkcjonowaniu międzynarodowym. Jako polityk nadzwyczaj dbały o swój wizerunek skutecznie ukrywa ten resentyment. Mówi słodkie słowa, ale – trawestując znane powiedzenie prezydenta Theodora Roosevelta – za plecami trzyma kij, którym, gdy tylko może poszturchuje Amerykę. Nie powinno to dziwić – antyamerykanizm jest popularny w Europie Zachodniej, a zwłaszcza Niemczech. Niemcy, a szczególnie ich elity, mają negatywnego hopla na punkcie Ameryki. Nie lubią jej, gardzą nią, ale z oportunistycznych powodów zawsze odgrywają dobrą minę do tej złej gry.
Tusk już w czasie debaty wyborczej jesienią 2007 r. atakował Jarosława Kaczyńskiego za uległość wobec USA: „A jak wygląda wasz stosunek do USA? To nie jest uległość? A do Iraku? A tarcza?”. Sabotował rozmowy z Georgem W. Bushem na temat tarczy przeciwrakietowej. Podobnie robił to z Barackiem Obamą. Manifestacyjnie wypowiedział porozumienie 4 lipca 2008 roku, w dniu amerykańskiego święta niepodległości, a przy okazji w momencie narastającej presji rosyjskiej na Gruzję. W tym czasie Tusk i inni politycy Platformy zaczęli mówić „twardych negocjacjach z USA” w sprawie tarczy. Paweł Kowal odnotował wtedy z pewnym zdumieniem: „Zastanawiające, że nikt nie zapowiada twardych relacji np. z Rosją czy unijnymi sojusznikami – Niemcami lub Francuzami. „Twardy” język został zarezerwowany dla Amerykanów” (w książce „Krajobrazy z Mistralami w tle”).
Żenującym szczegółem są drobne, ale zrozumiałe sygnały, które wówczas Tusk dawał Obamie. W czasie wizyty w Polsce, podarował mu pióro, które nie pisało, więc amerykański prezydent wpisywał się do księgi pamiątkowej podanym mu przez współpracownika. Innym razem „Washington Post” opublikował ranking prezentów, które Obama dostał na 53. urodziny. Podarki z Polski zostały zakwalifikowane jako absolutnie najgorsze na miejscu 274 tuż za Rosją (co też było symbolem). Tusk wysłał Obamie grę komputerową „Wiedźmin”. To nie jest anegdota bez znaczenia. Były to czytelne sygnały. Tusk nigdy nie posunął się do takiego afrontu wobec Angeli Merkel, czy Władymira Putina. Donald Tusk zawsze miał skłonność do małych złośliwostek, które były znakiem jego nastawienia do danej osoby. Znane i opisane są historie o tym, jak wytarł buty w zrzuconą na podłogę marynarkę Rafała Grupińskiego lub gdy kopał piłką w roślinę, która została w KPRM po Leszku Millerze. Efektem tych antyamerykańskich gier i gierek było to co napisał w swoich wspomnieniach ówczesny sekretarz obrony USA Robert Gates: „Polska zgodziła się przyjąć na swoje terytorium rakiety przechwytujące… ale jej rosnące wymagania dotyczące gwarancji bezpieczeństwa, wykraczające poza zobowiązania NATO … sprawiły, że negocjacje utknęły. W momencie, gdy Obama objął urząd, było oczywiste, że politycznie nasza inicjatywa jest martwa i w Polsce i w Czechach” (fragment za ostatnim tomem „Historii cywilizacji amerykańskiej” Zbigniewa Lewickiego).
No i ostatnia, ale nie mniej ważna, przyczyna. Donald Tusk nie wierzy w tradycyjnie prowadzoną politykę. Jest wyznawcą post-polityki i piaru. Zawsze było widać, także w obecnej kampanii wyborczej, że całkowicie lekceważył prace programowe na rzecz „polityki ciepłej wody” i kampanijnych odwołań do emocji. Miał podobne podejście do relacji z Władymirem Putinem. Przyłożył do niego swoją miarkę sądząc, że dla Putina też liczy się wizerunek i słupki poparcia wewnątrz własnego kraju. Stąd być może te w sumie zabawne słowa w expose sugerujące, że Rosja przejmowała się swoją reputacją w kontekście złych relacji z Polską. Strona rosyjska dobrze wyczuła, że Tuskowi zależy przede wszystkim na wizerunku i ładnych kampanijnych zdjęciach. Stąd jej propozycja spotkania z Putinem w Katyniu, ale bez Lecha Kaczyńskiego. Pokusa nie do odparcia, więc Tusk zgodził się na rozdzielenie wizyt z znanym nam wszystkim efektem.
Silne wsparcie krajowych mediów pozwalało długo jechać na tym paliwie. „Wizyta Putina w Polsce w 2009 roku była relacjonowana w niektórych stacjach krok po kroku niczym wizyta Gorbaczowa w 1988 roku” – drwił wówczas Kowal. Zwarcie szeregów przez obóz liberalny, w tym media, po 10 kwietnia 2010 r., nadal dawało Tuskowi poczucie, że jego polityka wobec Rosji da mu zyski. Przynajmniej na arenie krajowej, gdzie była chwalona. Aleksander Hall w „Osobistej historii III Rzeczypospolitej” wydanej w 2011 r., a pisanej jesienią 2010 roku, snuł optymistyczne prognozy: „Spotkanie Tuska i Putina nad grobami katyńskich ofiar było kolejnym ważnym krokiem na drodze przełamywania lodów w polsko-rosyjskich stosunkach. Rząd Tuska dążył do tego celu konsekwentnie. Potwierdzała to obecność i przemówienie Putina na Westerplatte 1 września 2009 roku, w siedemdziesiątą rocznicę rozpoczęcia II wojny światowej”. Hall wykazał się tutaj nie tylko naiwnym optymizmem, ale też brakiem umiejętności czytania oczywistych komunikatów. We wspomnianym przemówieniu na Westerplatte Putin stwierdził, że II wojna światowa miał swoje źródła w traktacie wersalskim i „poniżeniu” Niemiec. Czyli powtórzył przedwojenne niemieckie hasło propagandowe o „hańbie Wersalu” i sugerował polską współwinę za wybuch wojny.
Mały kryzys wizerunkowy nastąpił w styczniu 2011 po opublikowaniu rosyjskiego raportu smoleńskiego, który całkowitą winę przerzucił na stronę polską, pomijając np. stan techniczny lotniska smoleńskiego. Tusk jeździł wtedy na nartach we Włoszech, tabloidy dawały jego zdjęcia z cygarem w ustach i cały ten wizerunek wyluzowanego nowoczesnego polityka stał się obciążeniem, gdy Rosjanie wystawili polskiego premiera do wiatru. Został przez nich całkowicie zlekceważony, co zresztą pozwoliło odsuniętemu na boczny tor Grzegorzowi Schetynie ubolewać, że premierowi zabrakło refleksu i zbyt późno zareagował. Tusk jednak nie zrezygnował z polityki resetu. Jednym z najbardziej kuriozalnych przykładów był spór polityczny o kwalifikację prawną zbrodni katyńskiej. Nie był to spór między Polską a Rosją, lecz między Platformą i jej medialnymi akolitami a ... główną polską partią opozycyjną. Sejmowa większość, czyli PO i PSL, nie chciała, aby w rocznicowej uchwale katyńskiej nazwać zbrodnię ludobójstwem. – To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to zagłada narodu – polemizował z PiS-em Stefan Niesiołowski. Platformę w walce z określeniem „ludobójstwo” wsparła też „Gazeta Wyborcza” przekonując, że ostry ton zaszkodzi relacjom z Rosją. Problem w tym, że dwa lata wcześniej ten sam Niesiołowski był autorem senackiej uchwały katyńskiej, gdzie pisał o ludobójstwie. Podobnie „Wyborcza” przez wszystkie poprzednie lata pisała o ludobójstwie w Katyniu i nigdy nie polemizowała z tą klasyfikacją zbrodni.
To były jednak tylko utarczki na maleńkim polskim podwórku. Reset trwał dalej w najlepsze, bo był fundamentem wielkiego niemieckiego planu. Po polskiej stronie nie było woli, aby temu się przeciwstawić lub przynajmniej się wycofać. Dowodem tego były reakcje polityków koalicji PO-PSL na aneksję Krymu przez Rosję i wspieranie przez nią rebelii w Donbasie w 2014 roku. Tusk mówił wtedy, że Polska nie będzie prowadziła polityki aktywnego wsparcia dla broniącej się Ukrainy: „ja bym nie chciał, żeby Polska była w jakiejś awangardzie antyrosyjskiej czy krucjacie antyrosyjskiej. Póki ja będę o tym decydował, Polska nie będzie krajem agresywnej koncepcji antyrosyjskiej”. W lutym 2014 r. stanowczo odrzucił apel Jarosława Kaczyńskiego o okazanie pomocy materialnej Ukrainie, mówiąc, że nie będziemy dla niej „wypruwać żył”. Echem tych słów była żenująca wypowiedź jego następczyni Ewa Kopacz o tym, że Polska powinna zachować się jako kobieta, czyli „zamknąć się we własnym domu”. Innym przebłyskiem resetowego myślenia były ulotki wyborcze PSL z 2014 r. ukazujący grzyb atomowy i oskarżające PiS o chęć wywołania wojny z Rosją. W tej samej kampanii politycy PO dalej twierdzili, że PiS to partia rusofobiczna, której z tego powodu nie można dopuścić do władzy. „Nikomu nie jest potrzebna rusofobiczna donkiszoteria – tak np. mówił wówczas Andrzej Halicki.
***
Od 22 lutego 2023 powszechne jest wrażenie, że nie będzie powrotu do polityki resetu z Rosją. Żyjemy w przekonaniu, że jest to idea całkowicie skompromitowana i że nie ma alternatywy dla kierunku atlantyckiego. Niestety może być to uczucie złudne i tylko kwestią czasu będzie powrót do prób „wysiudania” Ameryki z Europy. Ogłoszone 100 konkretów wyborczych Koalicji Obywatelskiej zawiera kilka punktów, które mogą sugerować chęć powrotu do polityki prowadzonej pod niemieckim przywództwem. Jedną jest zapowiedź zakończenia „zimnej wojny” z Niemcami, choć to Berlin skompromitował się w ostatnich latach swą polityką międzynarodową, obronną, energetyczną, czyli każdą, od której zależy bezpieczeństwo Polski i całego regionu. Zarzut, że to polityka Angeli Merkel – promotorki międzynarodowej kariery Tuska – doprowadziła do agresji Rosji na Ukrainę nie został wymyślony przez polską prawicę. Publicznie mówiła o tym ważna niemiecka polityk – przewodnicząca komisji obrony w Bundestagu Marie-Agnes Strack-Zimmermann.
Niepokojącą zapowiedzią w programie KO jest dołączenie Polski do tzw. europejskiej tarczy antyrakietowej. To pomysł Niemiec i Francji na ratowanie własnych przemysłów zbrojeniowych, na razie pozostający na papierze i będący konkurencją dla istniejących już rozwiązań amerykańskich. Polska kończy już budowę własnej obrony przeciwrakietowej, więc wejście do papierowego projektu mogłoby oznaczać zmarnowanie dotychczasowych gigantycznych wydatków i wysiłków. A oprócz tego popsucie dobrych relacji z USA.
Niepokoi też postawa samego Donalda Tuska względem Ukrainy. Oczywiście, we wpisach twitterowych wielokrotnie deklarował sympatię dla napadniętego kraju, ale to jedyna jego aktywność w tym zakresie. Człowiek, którego przedstawiano jako drugiego po Janie Pawle II Polaka, który zrobił największą karierę międzynarodową nie wykorzystał swych rzekomych wpływów dla pomocy Ukrainie. Nie spotkał się z nikim ważnym, ani razu nie odwiedził Ukrainy (co może też sugerować, że tamtejsze władze nie chcą go widzieć), nie podjął żadnych działań związanych z akcjami humanitarnymi. Znalazł za to czas, w maju 2022, aby wesprzeć kampanię wyborczą Silvio Berlusconiego, który cały czas – także wtedy – publicznie deklarował swoją gorącą sympatię wobec Władymira Putina. Tusk był wtedy szefem Europejskiej Partii Ludowej. 22 lutego 2022 deklarował w tej roli, że wszystko zrobi, aby Europa zrozumiała, że tylko „nieustępliwość i odwaga” powstrzymają agresora. Trudno jednak jest odnotować realne „wszystko”, które zrobił w tym celu Tusk. Wygląda jednak na to, że to zaniechanie nie było skutkiem przypadku i lenistwa, lecz było świadomą decyzją polityka czekającego na wielką geopolityczną zmianę.