Dziennikarz i analityk ekonomiczny publikujący min. w Salonie24 i Dzienniku Gazeta Prawna. Nominowany do szeregu nagród branżowych min Nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego (przyznawanej przez Akademię Ekonomiczną w Krakowie) czy Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego. Autor licznych książek m.in. Dziecięca choroba liberalizmu, To nie jest kraj dla pracowników czy Zimna trzydziestoletnia. Nieautoryzowana biografia polskiego kapitalizmu
Rafał Woś
Solidarność 2023
W ciągu ostatnich ośmiu lat doszło w Polsce do znaczącej korekty modelu rozwoju gospodarki. Pożegnaliśmy (czy na dobre?) neoliberalnego prymusa zgadującego oczekiwania zachodnich inwestorów oraz rodzimego biznesu. Witamy model szukania przewag w większej solidarności społecznej i rozwoju własnych strategicznych zasobów. Jakby tego było mało zmiana ta jest dość unikalna w skali całego bogatego Zachodu.
Szukając głębszych źródeł tej zmiany warto cofnąć się jeszcze głębiej. To znaczy do roku 1980, strajków i powstania „Solidarności”. Ale przede wszystkim do Porozumień Sierpniowych. Władza i społeczeństwo zawarli wówczas ze sobą ważną społeczną umowę, która stała na dwóch równie ważnych nogach: politycznej i ekonomicznej. Ta polityczna noga z czasem zaczęła być uważana za kluczową i najważniejsza. Zaś ekonomiczne aspekty Porozumień Sierpniowych zeszły na drugi plan.
A jednak ekonomia była przecież mocno obecna w 21 stoczniowych postulatach roku 1980. „Podnieść wynagrodzenie zasadnicze każdego pracownika (…) jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen” - głosił postulat ósmy. W dziewiątym strajkujący domagali się zaś automatycznego wzrostu płac „równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza”. W dalszej części była zaś mowa o rozbudowie państwa dobrobytu, który miał zapewnić Polkom i Polakom możliwość łączenia obowiązków zawodowych oraz rodzinnych („zapewnić odpowiednią liczbę miejsc w żłobkach i przedszkolach”, „wprowadzić urlop macierzyński płatny przez trzy lata”). Mowa jest tu nawet o zmniejszeniu obciążenia pracą i o bardziej solidarystycznej międzypokoleniowej umówię społecznej („obniżyć wiek emerytalny”). Jednak już dekadę później w trakcie faktycznego procesu przechodzenia od PRL do III RP reformy gospodarczo-społeczne, których domagała się „Solidarność” w roku 1980 zostały zdradzone i złożone na ołtarzu „skoku w kapitalizm” oraz balcerowiczowskiej „terapii szokowej”. Właśnie na tym polegała faktyczna „zdrada ideałów Sierpnia” - którą tak często zarzucano potem ojcom założycielom III Rzeczpospolitej. Zdjęcie nr. 1
Pod wieloma względami zmiany ostatnich lat są więc próbą odwrócenia tamtych decyzji. Oczywiście rozgrywa się to kilkadziesiąt lat później i w odmiennym kontekście politycznym oraz ekonomicznym. Sedno sporu o polskim model rozwoju gospodarczego pozostał jednak taki sam. To właśnie tutaj zaszła w ostatnich latach faktyczna zmiana. I chyba tylko najbardziej rozgorączkowani heroldzi polskiego sporu medialno-politycznego będą chcieli tę zmianę zanegować. Wznieśmy się jednak ponad emocje, sympatie i antypatie. Przyjrzyjmy się liczbom i procesom zaczynając od pracy. A to dlatego, że dekadę temu to właśnie ona stanowiło - jak się powszechnie wydawało - piętę achillesową polskiego modelu transformacji społecznej i gospodarczej. A mówiąc konkretnie jego ówczesnej - jednoznacznie neoliberalnej - fazy. Bezrobocie było uparcie wysokie - aż do 2015 roku permanentnie powyżej 10 proc. I to pomimo trwającej od momentu wejścia Polski do UE (2004 rok) wielkoskalowej migracji zarobkowej Polaków na Zachód, której skutkiem był wyjazd z kraju nawet 2 milionów ludzi - zwłaszcza młodych we wczesnym wieku produkcyjnym.
Ci, którzy wówczas nie wyjechali funkcjonować musieli na trudnym i nieprzyjaznym rynku pracy z niskimi i dość nierównomiernie ułożonymi płacami. Było to szczególnie dotkliwe dla obywateli zarabiających w okolicach płacy minimalnej. To tu kwitły najmocniej patologie „uśmieciowienia”. Czyli pracy superelastycznej, w zasadzie na akord, bez stałych umów i bez dostępu do podstawowych zdobyczy socjalnych gwarantowanych przez kodeks pracy (urlop, ubezpiecznie, składka emerytalna). To w tych „zaklętych rewirach” polskiego rynku zatrudnienia na porządku dziennym były płace na poziomie 3-4 zł za godzinę i praca nawet po 80=90 godzin w miesiącu. Tu pracodawca był królem, który - nierzadko i w związku z permanentną strukturalną przewagą nad pracownikiem - oczekiwał, że pracownik podejmie prace na dowolnych warunkach i jeszcze wykaże się za to wdzięcznością. Zaś na każdy postulat poprawy relacji zatrudnienia pracownik słyszał zazwyczaj: „Na twoje miejsce mam pięciu takich, co zrobią to szybciej i taniej. Więc jak się nie podoba to droga wolna. Nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma!”.
I tu faktycznie w ciagu tej minionej dekady zaszła potężną zmiana. Widać ją już choćby patrząc na samą dynamikę płac. Zacznijmy od płacy minimalnej. W roku 2015 wynosiła 1750 zł. Od 1 lipca sięga 3600 zł. Co oznacza, że urosła o 105 procent. Praca za takie pieniądze dotyczy ok. 2,5 miliona pracujących Polaków (jakieś 16 proc. wszystkich zatrudnionych). Nie można jej więc żadną miarą lekceważyć.
Idźmy jednak dalej. Co miesiąc GUS publikuje dane dotyczące średniego wynagrodzenia w tzw. sektorze przedsiębiorstw. Krytycy narzekają na ten wskaźnik podkreślając, że dotyczy wyłącznie firm większych powyżej 9 pracowników - czyli takich które regularnie raportują dane dotyczące stanu zatrudnienia. Zostawmy na boku fakt, że nie jest to wina albo zła wola urzędu statystycznego. Lecz tego, że małe i średnie przedsiębiorstwa rękami i nogami bronią się przed koniecznością regularnego raportowania swoich danych (w tym płac). A każda próba nakłonienia ich do tego kończy się wyrzutem na nadmierna biurokratzyację. Ale nawet przy wszystkich tych zastrzeżeniach i narzekaniach płace w sektorze przedsiębiorstw to nie jest - jak by chcieli krytycy - zbiór mały albo nieistotny. Pokazuje nam bowiem wynagrodzenia ok. 6,5 mln (40 proc.) pracujących Polaków. I w tym właśnie sektorze średnie wynagrodzenie w roku 2015 wynosiło 4121 zł. W czerwcu 2023 (najnowsze dane) sięgnęło 7333 zł. Mamy tu więc wzrost na poziomie 78 proc.
Ale i to nie koniec. Mamy jeszcze miarę zwaną „wynagrodzenia w gospodarce narodowej”. Te dane podawane są rzadziej - a to dlatego, że wylicza się je na podstawie zeznań podatkowych. Ta miara jest jednak szersza i obejmuje nie tylko sektor przedsiębiorstw, ale także małe i średnie przedsiębiorstwa. W sumie jakieś 11 mln (a więc już większość) pracujących Polaków. Średnie wynagrodzenie w tej grupie wynosiło w roku 2015 3899 zł. Dziś (pierwszy kwartał 2023 roku) sięga 7124 zł. Do góry o 82 proc. Wykres nr.1
Możemy tę wyliczankę liczbami ciągnąć dalej. I zestawiać na przykład medianę zarobków (czyli tzw. wartość środkowa, płacę ustawioną w szeregu uporządkowanym, powyżej i poniżej której znajduje się jednakowa liczba obserwacji). Tu będziemy mieli zmianę z 3511 zł (rok 2015) do 5617 zł (2023) czyli wzrost o 60 proc. Albo weźmy tzw. dominantę (czyli najcześciej występującą w polskiej gospodarce płacę). Ta w roku 2016 wynosiła 2074 zł. W 2023 (szacunki) zaś 3328 zł. Wzrost o 65 proc.
Oczywiście uważny obserwator zwróci uwagę na inflację, która faktycznie zmniejsza realną wartość tych podwyżek. Trzeba przy tym uczciwie zaznaczyć, że inflacja w Polsce lat 2015-2023 faktycznie była wyższa niż w poprzednich latach. Jej przyczyną stał się splot dwóch czynników. Jeden z nich (typowo polski) to efekt wspomnianego wcześniej wzrostu płac. W gospodarce rynkowej to proces dość naturalny. Gdy płace rosną dynamicznie i długo to nie ma siły. W jakiejś mierze odbije się to na wzroście cen. Stanie się tak dlatego, że producenci i sprzedawcy będą szukać sposobów na to, by chronić swoje marże zysku. W większości przypadków są oni przecież równocześnie pracodawcami, który ponoszą koszty wzrostu płac. Na dodatek producenci nie są głusi ani ślepi. Widzą, że w gospodarce narodowej zwiększa się siła nabywcza obywateli. I byliby głupcami, gdyby nie próbowali z tego skorzystać.
Jednak ta presja cenowa tłumaczy nam zaledwie część zjawiska inflacji z minionej dekady. I to tę cześć mniejszą. Mówimy więc zwłaszcza o dynamice cenowej z lat 2015-2021, która nie była niepokojąca. Ceny zaś - jak pamiętamy - przekroczyły średnioroczną dynamikę 10 proc. wzrostu dopiero w latach 2021-2023. A to był już oczywiście efekt szoków zewnętrznych. W tym pandemii covid-19, która naruszyła łańcuchy handlu międzynarodowego - sprawiając, że wiele kluczowych towarów i surowców (ropa) stało się przez to droższe. Dzieła dokończyło zaś geopolityczne starcie z Rosją, która - próbując zmusić Zachód do uległości w sprawie Ukrainy - podniosła ceny gazu. W pewnym momencie nawet o 300 proc. To nie mogło się nie przełożyć na inflację konsumencką. A Polska - jak wszystkie inne kraje regionu - dostała tu rykoszetem.
Wróćmy jednak do płac. Przyjmijmy, że skumulowana polska inflację za lata 2015-2023 to jakieś 40-45 proc. Porównanie tej inflacji ze wspomnianymi wzrostami wynagrodzeń w Polsce pokazuje, że polskie płace realne z lat 2015-2023 i tak są na znacznym plusie. I to jest doświadczenie wręcz unikalne w skali zachodnioeuropejskiej. W starej Unii płace realne mają bowiem w ciągu minionych 15 lat dynamikę dokładnie odwrotną. Tam mamy potężną stagnację. A nawet spadki. W gospodarkach (i to niemałych) takich jak Włochy czy Wielka Brytania poziom dochodów realnych wręcz spadł o jakieś 5-10 proc.
Mówiąc o płacach w Polsce należy pamiętać jeszcze o jednym. Uległy one bowiem ostatnio znaczącemu spłaszczeniu. Widać to obserwując na przykład samą dynamikę płacy minimalnej. Trzeba bowiem przypomnieć, że jeszcze w roku 2004 płaca minimalna stanowiła ledwie 36 proc. polskiej średniej krajowej. W roku 2023 - po raz pierwszy w historii III RP - ustawowa płaca minimalna stanowiła już ponad 50 proc. średniego wynagrodzenia. Ta relacja płac minimalnej i średniej to nie są tylko detale i didaskalia. Ona jest istotna, bo pokazuje czy gospodarka nastawiona jest na solidarność i zmniejszanie produkowanych przez realny kapitalizm nierówności dochodowych. Czy też państwo o te sprawy nie dba i zostawia je „niewidzialnej ręce rynku”. Mówiąc krótko: w pierwszej fazie polskiej transformacji (do roku 2015) działo się to drugie. Ostatnio przeszliśmy jednak do pierwszego modelu. Efekty widać w porównywanych liczbach. Wykres nr. 2
Oczywiście istnieje tyle sposobów badania nierówności społecznych ilu jest badających je ośrodków. Każda miara ma zaś swoje plusy i minusy. Spośród wielu ja preferuję dane Eurostatu dotyczące dochodu rozporządzalnego (equivalised disposable income). Głównie dlatego, że są one najpełniejsze i najbardziej aktualne. Wielu badaczy regularnie odgraża się, że zrobi lepsze. Ale dopóki takowych nie ma, dopóty trzeba się opierać na tym, co mamy.
Patrząc na te dane widać, że Polska stała się w ostatnich latach krajem równiejszym niż była jeszcze nie tak dawno temu. Przypomnijmy, że nierówności liczy się tzw. współczynnikiem Giniego. Bada on rozkład dochodu dla populacji lokując go w przedziale od 1 do 100. W takim ujęciu: im niżej tym równiej. Kraj z Ginim na poziomie 1 byłby idealnie równy. Poziom 100 oznaczałby, że jedna osoba ma wszystko, a pozostali nie mają nic. Tak liczony Gini wyniósł w Polsce w roku 2021 (najnowsze pełne dane) 26,8. To sytuuje Polskę w gronie tych równiejszych krajów bogatego Zachodu. Równiej jest - wedle Eurostatu - w Słowenii, Belgii, Czechach, Finlandii, Holandii i Austrii. Najrówniejsi (Słowenia, Belgia) mają Giniego na poziomie 23-24. Za nami są takie kraje jak Dania (27), Francja (29), Niemcy (31), Włochy (32,9) czy Hiszpania (33). Wszystkie one są mniej równe od dzisiejszej Polski. Nie trzeba siedzieć w temacie badania nierówności szczególnie głęboko, by wiedzieć, że to jest jednak spora zmiana. Wcześniej (lata 90) Polska miała nielichy problem z gwałtownym wzrostem nierówności. Potem ten proces się zatrzymał. A nierówności stanęły na na poziomie średniowysokim - ze współczynnikiem Giniego powyżej 30. Spadek zaczął się ewidentnie po roku 2015. Od tamtej pory Gini spadł z właśnie z 30,6 do wspomnianych 26,8.
Obraz ten można oczywiście uzupełniać o różne barwy i odcienie. W zależności od zainteresowania. Mogą one dotyczyć sytuacji budżetu państwa (spadający udział „niebezpiecznego” zadłużenia zagranicznego na rzecz „bezpieczniejszego” długu wewnętrznego albo zmniejszający się rozmiar tzw. luki VAT). Albo pokazywać dynamikę produktywności (Polska ma jeden z lepszych wzrostów tzw. współczynnika TFP w całej UE). Można też przywołać dane pokazujące, że sporo dzieje się w temacie rozbudowy tych obszarów polskiego państwa dobrobytu, które dotyczą młodszego pokolenia. To znaczy tego, które próbuje łączyć życie zawodowe z obowiązkami rodzicielskimi. W tym kontekście warto przypomnieć, że w latach 2016-2022 liczba żłobków w Polsce zwiększyła się o prawie 100 proc. A wzrost ten dotyczy zarówno placówek publicznych jak i prywatnych. Zwiększenie puli tych pierwszych to efekt konkretnych inwestycji publicznych na różnych szczeblach. Wzrost liczby tych drugich nie byłby zaś możliwy bez zwiększenia się siły nabywczej pracujących Polaków. Wykres nr. 3
Liczba żłobków i klubów dziecięcych w Polsce w latach 2016-2022. źródło: opracowanie własne PIE na podstawie danych GUS, Tygodnik Gospodarczy PIE nr 26/2023
Warto jednak podsumować sprawę i pokazać, że wszystko to nie zdarzyło się przypadkiem. Tylko jest właśnie efektem wspomnianej zmiany sposobu filozofii ekonomicznej. Mówiąc najprościej jak się da. Przed rokiem 2015 dominowało u nas przekonanie, że gospodarka jest jak ciasto. Najpierw to ciasto musi wyrosnąć, a dopiero potem wolno je dzielić. Takie patrzenie na sprawę było oczywiście bardzo na rękę wielu potężnym grupom interesu. Akumulacja kapitału pozwalała nielicznym - ale dobrze osadzonym na szczycie kapitalistycznej kolejności dziobania - stale się bogacić. To bogacenie dotyczyło także działającego w Polsce kapitału zagranicznego. Zwycięzcy umieli zaś dobrze wynagradzać tych, co mówili, że… tak jak jest, jest dobrze. I tak przez wiele lat koło się kręciło.
Zmiana tego paradygmatu na bardziej solidarnościowy była więc sporą rewolucją. Robiąc tę zmianę rządząca w ostatnich ośmiu latach Zjednoczona Prawica zakwestionowała przekonanie o gospodarce jako o ciastku, które najpierw musi wyrosnąć. Ono zaordynowali dzielenie. Oczywiście zwolennicy starego porządku zareagowali rwetesem, że tylko patrzeć wszystko się teraz zawali. Osiem lat później widać jednak, że się nie zawaliło. Więcej nawet - całkiem niezły rozwój jaki notuje polska gospodarka (i to mimo trudnych warunków zewnętrznych) pokazuje, że rośnięcie jest możliwe także w oparciu o mocniejsze dzielenie oraz rozbudowę własnych zasobów. Większa równość poszerza bazę uczestników aktywnego życia gospodarczego i pobudza popyt wewnętrzny. Polska zaś z modelu neoliberalnego przenosi się w kierunku nowego wzorca. I jeśli już ten nowy model do czegokolwiek porównywać to punktem odniesienia powinien być stary dobry Zachód z „trzech wspaniałych dekad kapitalizmu” zaraz po drugiej wojnie. Gdy zachodni kapitalizm umiał być zawieszony pomiędzy solidaryzmem społecznym a ekonomicznym keynesizmem. I który przyniósł Zachodowi budowę bogactwa publicznego, z którego korzysta do dziś.
Tę zmianę warto podkreślać, by nie zaginęła w błotku bieżących sporów. Bez dwóch zdań doceni ją również historia.
Solidarność 2023